Nie jestem entuzjastą w ocenie stosunku obecnego społeczeństwa polskiego do jego narodowości i państwowości. Ostatnie wybory ukazały dość zatrważający rozmiar naszego zobojętnienia wobec kwestii własnej suwerenności. Niemniej nie jestem w tej ocenie całkowitym pesymistą, a pozytywne odczucia i prognozy czerpię ze sposobu, w jaki całe praktycznie nasze społeczeństwo zareagowało na elementarne nieszczęście, które dotyka od 2022 r. ludność sąsiedniej Ukrainy. Nie chodzi tu nawet o znaną, a olbrzymią pomoc publiczną, trwającą zresztą nadal czwarty już rok bez przerwy (wystarczy zajrzeć o dowolnej porze na którykolwiek SOR w Polsce, wypełniony głównie pacjentami zza Buga). Chodzi o prywatne nastawienie ludzi. Otóż objawiło się ono w następujący sposób: Ukraińcy nie zachwycają i to z wielu względów. Ale jest wojna więc trzeba zawiesić urazy na kołku i przede wszystkim pomagać ludziom. Tego wymaga od nas nasze człowieczeństwo, nasz narodowy etos i nasza religia. Res sacra miser – nieszczęśnik jest rzeczą świętą. I tą postawę podzieliło całe polskie społeczeństwo. Nawet najbardziej znani orędownicy pamięci o ukraińskich w przeszłości wyczynach włączyli się w pomoc materialną kierowaną na wschód i w opiekę nad bieżeńcami – vide np. nieodżałowanej pamięci ks. Tadeusz Isakowicz – Zaleski.
A teraz cofnijmy się do wojny poprzedniej, gdy pomiędzy naszymi narodami wytworzyła się sytuacja analogiczna, tylko odwrotna: to polscy mężczyźni poszli na wojnę a polska ludność cywilna stała się obiektem krwawych represji. Czy ta szczególna wojenna sytuacja wyzwoliła w ukraińskich sąsiadach Polaków powszechny odruch empatii i pomocy? Otóż stało się dokładnie odwrotnie – korzystając z bezbronności i nieszczęścia polskiej ludności Ukraińcy rzucili się na nią by ją obrabować i wymordować. I to nie od symbolicznej „krwawej niedzieli”, a praktycznie od samego początku wojny. W końcu września 39 r. po kapitulacji Armii Kraków pod Tomaszowem Lubelskim przedzierało się stamtąd do Lwowa wielu żołnierzy, w tej liczbie mój Tato. Gdy we dwójkę razem ze Stanisławem C, znanym później krakowskim lekarzem przechodzili przez jakąś – jak się okazało ukraińską – wieś, zostali obstąpieni przez chłopów, którzy zaczęli tych dwóch obdartych i bezbronnych żołnierzyków bić pytając, czemu nie idą „do Gdyni” (ten sposób drwili z ówczesnego polskiego powodu do dumy). Jedynie nadciągnięcie kolejnej większej grupy polskich żołnierzy zapobiegło linczowi.
A we Lwowie dwa lata później zostali zamordowani dwaj wujowie mojego Taty, w egzekucji tamtejszych profesorów wyższych uczelni. Dziś już wiadomo, że Niemcom listy proskrypcyjne przygotowali Ukraińcy kierowani przez Romana Szuchewycza. Obecnie tłumaczy się, że ukraińscy policjanci uczestniczyli w tych aresztowaniach „jedynie jako tłumacze”. Dziwi to bardzo nas, rodziny tych profesorów, którzy wszyscy co do jednego płynnie władali niemieckim nieskończenie lepiej od jakichś pastuchów, a przeważnie kończyli austriackie uczelnie.
Co się potem działo na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej – wszyscy wiemy. Takie to odruchy wyzwoliła hurtem w ukraińskim narodzie szczególna wojenna sytuacja.
W kontekście zestawienia tych dwóch krańcowo różnych postaw społecznych jesteśmy obecnie skłonni do określania samych siebie jako frajerów tym bardziej, że ani Ukraińcy ani ich władze nie poczuwają się wobec nas do wzajemnych aktów przyzwoitego zachowania. Istotnie, ich coraz niestety częstsza roszczeniowość i buta przywodzi mi na myśl jednego proszalnego dziada, który w latach 30-tych ub. wieku zaszedł do gospodarstwa moich dziadków po kądzieli. Babcia, dobra kobieta, wyniosła mu zupę, potem drugie danie, a żebrak zwracając talerz rzekł z wyrzutem: „Zimioki nie mascone!”.
Ja jednak nie jestem skłonny do uważania nas za frajerów. Owszem, na szczeblu publicznym na pewno tak, bowiem jak inaczej nazwać wydawanie żywotnie istotnych zasobów Państwa darmo i bez kwitowania? Jednak na szczeblu prywatnym, społecznym, nie mamy powodu do określania siebie jako naiwniaków. Wszak wszystko to, co wyświadczyliśmy uchodźcom, uczyniliśmy nie dla wzajemnej od nich korzyści, a dla samych siebie, by pokazać sobie, jakimi jesteśmy ludźmi. I dlatego to, jak się w zamian zachowują Ukraińcy, jest bardziej problemem ich niż naszym. Ponadto nie jest prawdą, iżbyśmy nic na tym naszym zachowaniu nie zyskali. Zyskaliśmy bowiem co najmniej dwie bardzo ważne rzeczy. Jedna to świadomość, że jesteśmy nadal Polakami godnymi tego miana podobnie jak nasi przodkowie których pamięć czcimy. Zaś druga to nareszcie powszechne trzeźwe spojrzenie na Ukraińców. O ile dotychczas było ono udziałem głównie kresowiaków i ich rodzin, to teraz różowe okulary spadły chyba już wszystkim i to niezależnie od poglądów politycznych (no, może z wyjątkiem p. A. Dudy). Jest to dobry znak.
Oczywiście, od tej poprawy jasności widzenia do poprawy jakości działań publicznych droga jest daleka, ale na początek dobre i to.
Melchior Wańkowicz opisuje scenę, gdy polski oddział zalega na wiele godzin plackiem w bitwie o Monte Cassino przygwożdżony ogniem nieprzyjaciela. W pewnym momencie dowodzący major woła: „Dobry znak, chłopaki!” Wszyscy patrzą na niego z nadzieją, co jest, a on unosi nogę i woła: „Dobry znak, w gówno wdepłem!”
Stefan Płażek, 21 czerwca 2025
Inne tematy w dziale Społeczeństwo