Nie da się utrzymać poparcia wyborców, gdy realizacja złożonych im obietnic jest niemożliwa wskutek nieusuwalnych wewnętrznych sprzeczności w zwycięskim obozie.
Po przegranych przez swojego kandydata wyborach prezydenckich Donald Tusk zrozumiał, że przegra też wybory parlamentarne w 2027 r. i utraci władzę, jeśli jego koalicyjny rząd nie pokaże swojej sprawczości i nie "dowiezie" większej liczby obietnic złożonych wyborcom w 2023 r. W poniedziałek zapowiedział więc: "Ruszamy z robotą".
Problem w tym, że szeroka, eklektyczna koalicja, w której skład wchodzą tak ideologicznie przeciwstawne stronnictwa, jak konserwatywny PSL i progresywna Nowa Lewica, nie jest w stanie skutecznie "dowozić" nic poza bieżącym zarządzaniem i konsumowaniem fruktów władzy. Nawet to, co pierwotnie skleiło ze sobą jej elementy składowe, czyli rozliczenia poprzedniego rządu, idzie im marnie. Zwycięstwo "antypisu" w 2023 r. było zwycięstwem pyrrusowym, bo po prostu nie da się utrzymać poparcia wyborców, gdy realizacja złożonych im obietnic jest niemożliwa wskutek nieusuwalnych wewnętrznych sprzeczności w zwycięskim obozie. W naturalny sposób niechęć do poprzedniej władzy i sentyment "rozliczeniowy" wśród wyborców powoli zanika, za to narasta wśród nich rozczarowanie aktualną władzą.
Jedyną szansą dla Tuska i KO na przywrócenie sprawczości i odzyskanie poparcia wyborców byłoby więc wyeliminowanie blokujących koalicję sprzeczności, czyli wyrzucenie z niej Nowej Lewicy i dokooptowanie w jej miejsce Konfederacji. Z którą zarówno KO, jak i PSL oraz Polskę 2050 pod względem programowym i ideologicznym łączy więcej niż z lewicą. Problem w tym, że wyborcy Konfy 1 czerwca wyraźnie pokazali co sądzą o współpracy z KO. Nawet gdyby Sławomir Mentzen osobiście był zainteresowany wejściem do rządu, szybko straciłby poparcie swojego elektoratu, nie może więc sobie na to pozwolić. Zatem klincz będzie trwał i wewnętrznie zablokowana "koalicja 15 października" przez następne 2,5 roku będzie dryfować i dalej tracić poparcie.
Inne tematy w dziale Polityka