obywatel cohen obywatel cohen
23
BLOG

UNIWERSYTET WSTYDU CZ.II

obywatel cohen obywatel cohen Polityka Obserwuj notkę 1

 

Ów ferment, którego doświadczyłem po opisanym jakiś czas temu spotkaniu i rozmowie z koleżanką ze studenckich lat, polegał z jednej strony na próbie wczucia się w dylematy moralne, na jakie moja znajoma była i ciągle jest narażona podczas trwającej już ponad dwudzieścia lat uniwersyteckiej kariery. Z drugiej, strony, na znalezieniu prawdopodobnych argumentów ułatwiających jej funkcjonowanie w nie do końca przyjaznym i zasługującym na szacunek zawodowym otoczeniu. Zresztą, myślę, iż jej przypadek bez większego ryzyka da się uogólnić i pomieścić w nim naukowe kariery wielu innych młodych, zdolnych i niezależnych (czytaj: w żaden sposób nieuwikłanych – chętnie robię to założenie). I tylko takich przypadków moje rozważania będą dotyczyć – motywacji ludzi, którzy (by tak rzec) nie mają żadnego bezpośrednio osobistego bądź też „tylko” ideologicznego powodu by błogosławić amnezję na polskich uniwersytetach. Nie ma, co ukrywać, że podstawowym kontekstem tych rozważań jest kwestia powszechnie znanej niechęci środowiska akademickiego do rzetelnego rozliczenia się z jawną, a jeszcze bardziej niejawną, współpracą wielu jego przedstawicieli z komunistycznym reżimem. To, co skrótowo nazywa się problemem lustracji na uczelniach.
Wśród możliwych argumentów za zaniechaniem rozliczeń wcale nie wykluczam, tych, mających swoje źródło w szlachetnych odruchach serca i rozumu – ot choćby w przekonaniu wielu, że każda wersja „polowania na czarownice”, bez względu na deklarowane idea i cele jest moralnym złem, że tego typu „niegodne” środki nie mogą służyć niczemu dobremu. Mało tego, można wyobrazić sobie też zarzut, że za podobnymi akcjami w praktyce zawsze kryją się jakieś prywatne porachunki, czy interesy. Neutralizuje się nimi czy wręcz wykańcza niewygodne wpływowe osoby, blokujące kariery młodym pretendentom, wciąż bez większego naukowego dorobku za to z przerostem niepohamowanych ambicji. Z tego punktu widzenia za obojętnością historycznie „nieumoczonego” naukowca wobec uniwersyteckich rozrachunków mogłaby się kryć zatem chęć uniknięcia podejrzenia o koniunkturalny udział w niszczeniu uczelnianej konkurencji, o cyniczne przyśpieszanie i ułatwianie sobie awansu.
I jeszcze jeden możliwy „przyzwoity” argument przeciwko uniwersyteckiej dekomunizacji, jaki mogę sobie wyobrazić w związku z zawodową sytuacją mojej koleżanki. Skrótowo nazwałbym go korporacyjną lojalnością i solidarnością. O co chodzi? Chodzi o specyficzną pozycję wyższych uczelni, zwłaszcza uniwersytetów, w systemie późnego PRL-u. Oczywiście były to instytucje na wskroś inwigilowane i stuprocentowo kontrolowane przez władze, a jednak z pewnym, czasami sporym marginesem swobody i autonomii. W latach osiemdziesiątych, co by złego o nich nie powiedzieć, relegowanie z uczelni niepokornych naukowców czy studentów było rzadkością. Z reguły w ramach owego marginesu na uniwersytetach tolerowano akademicką aktywność opozycyjnych intelektualistów, choć rzecz jasna nie było zgody na swobodne łączenie obu tych aktywności (naukowej i politycznej) w ramach uczelnianego etatu. To m.in. przypadek promotora magisterium a później doktoratu mojej znajomej, pod którego skrzydłami bohaterka moich przemyśleń jeszcze w końcówce PRL-u rozpoczynała uniwersytecką karierę. Była to osoba publiczna o jednoznacznie solidarnościowych poglądach, angażująca się otwarcie w rozliczne akcje firmowane przez środowisko KOR-u, a jednocześnie przez całą dekadę lat osiemdziesiątych kierowała zakładem na wydziale filologicznym. Wobec faktu, że nawet na peerelowskich uniwersytetach tolerowano osoby o nieprawomyślnych poglądach i życiorysach, próba osądzenia i napiętnowania po z górą dwudziestu latach uczelnianych funkcjonariuszy komunistycznego reżimu przez wielu zainteresowanych mogłaby zostać okrzyknięta spóźnionym aktem politycznej zemsty, łamiącym uniwersyteckie standardy i godzącym w akademicką autonomię.
Powiedzmy, że to jaśniejsza strona moich rozważań, bo przypisująca osobom takim, jak moja koleżanka, wyłącznie bezinteresowne, szlachetne intencje i pobudki. Ale, jak to zwykle z ludźmi bywa, jest też strona ciemna, czyli postawy wypływające z motywów bynajmniej nie kryształowych i bezinteresownych, przeciwnie, kryjących w sobie oczywisty element konformizmu i chłodnej kalkulacji. Chcę tu wskazać na dwie możliwe nie całkiem czyste sytuacje, wzmacniające brak zainteresowania „nieumoczonej” część środowiska akademickiego dla przeprowadzenia na uczelniach pokomunistycznych remanentów.
Jest wielce prawdopodobne, że perspektywa skierowania publicznej uwagi na niejawne aspekty życia uniwersytetów sprzed dwudziestu lat i więcej wyprowadza z równowagi niejedną ofiarę esbeckiej agentury w stopniu niemniejszym niż jej byłych prześladowców. To efekt działania strachu i niepewności, którymi perfidnie posługiwały się komunistyczne służby, a które, jak się okazuje, z upływem czasu wcale nie słabną, przeciwnie – mogą nawet ulegać wzmocnieniu. Ludzie są tylko ludźmi: politycznie mogli zachowywać się bez zarzutu, ba może nawet bohatersko, ale zawsze mają swoje słabości, przeżywają osobiste perypetie, popełniają błędy, czasami robią rzeczy niegodne, o których chcieliby szybko zapomnieć. Właśnie takimi sprawami i sprawkami karmiła się uczelniana agentura – bez względu na to, czy rzecz dotyczyła studenta czy profesora, czy delikwent był znanym działaczem opozycji, czy tylko szarym i stroniącym od polityki pracownikiem naukowym. Strach i niepewność, które przetrwały dwadzieścia lat wolnej Polski dotyczą możliwości wywleczenia przy okazji odkrywania wstydliwego dorobku rzeszy uniwersyteckich TW tych różnych spraw, które wielu z nas chowa gdzieś głęboko w pamięci i sumieniu. Bo taka mogłaby być pełna cena prawdy, całej prawdy o skaptowanych studentach, docentach-karierowiczach i sprzedajnych profesorach – informacje o naszych osobistych upadkach, opisy towarzyskich świństw, donosy o naukowej nierzetelności itp., itd. Czy warto więc narażać swój wizerunek ludzi o niekwestionowanych walorach osobistych, narażać wieloletnie przyjaźnie, narażać naukową przeszłość i, nie daj Boże, przyszłość? W imię, czego? W imię abstrakcyjnej prawdy i sprawiedliwości, ukarania zła i niegodziwości. Nawet, jeżeli naprawdę chodzi w tym wszystkim o jakieś wartości, a nie tylko o cyniczną politykę, ryzyko jest zbyt duże - dziś wszyscy zbyt wiele mamy do stracenia.
O dziwo, nie mniej do stracenia mogą mieć uniwersyteccy naukowcy, którzy historycznie z czasami PRL- u nie mieli nic wspólnego, bo są zbyt młodzi. Myślę o tych, którzy swoje studia, a tym bardziej akademickie kariery, zaczynali już po przełomie. Nie grozi im więc, że za sprawą lustracji mogliby zostać odkryci jako autorzy lub też bohaterowie esbeckiej literatury niepięknej. Należy się też spodziewać, że nie mają wielkiego pojęcia o stosunkach panujących ponad dwadzieścia lat temu na ich uczelniach. Zapewne dla zdecydowanej większości nie jest to problematyka ani nazbyt ważna, ani ciekawa. Jakimże zagrożeniem byłoby zatem dla nich dekomunizacyjne wietrzenie uniwersytetów? Dla młodszych pokoleń akademickich lustracja wiąże się z ryzykiem obniżenia rangi ich dotychczasowych osiągnięć. Przy splocie wyjątkowo niekorzystnych okoliczności mogłaby okazać się przysłowiowym gwoździem do trumny niejednej dobrze zapowiadającej się kariery. Jak wiadomo uniwersytety od zawsze oparte są na hierarchicznej strukturze autorytetów. By zaistnieć w tym elitarnym świecie młody adept, jak zdolny i genialny by nie był, musi zostać weń wprowadzony przez kogoś, kto do tego świata już przynależy – musi mieć swojego promotora. Promotor bierze za niego i jego pracę odpowiedzialność, pozwala mu się rozwijać pod skrzydłami swojego autorytetu. Gdyby miało się okazać, że naukowa pozycja promotora to nie owoc ciężkiej i oryginalnej pracy badawczej a donosicielstwa i wysługiwania się dziś potępianemu w czambuł reżimowi, to siłą rzeczy nie pozostanie to bez znaczenia dla oceny jego najbliższego zawodowego otoczenia. W szczególności uprawnione będą wątpliwości, co do kwalifikacji wychowanków takiej osoby, na ile rzetelna i wiarygodna była ocena ich dokonań przez kogoś, kto swój sukces zawdzięczał nierzetelności, a może i niegodziwości.
W rzeczowej dyskusji (której nie było i zapewne nie będzie) o potrzebie i sensie  dekomunizacji na polskich uczelniach można sobie wyobrazić sensowne (czytaj: nie tylko ideologiczne) argumenty za i przeciw. Wynikiem takiej wciąż nierozpoczętej debaty powinien być pełny bilans przewidywanych zysków i strat związanych z historycznym rachunkiem sumienia polskiego środowiska akademickiego. Dla zwolenników rozliczeń jest jasne, że straty trwania obecnego status quo daleko przewyższają koszty przeprowadzenia lustracji. Dla strony drugiej, wręcz przeciwnie, proces ten byłby równoznaczny z końcem świata - ich świata, ale czy polskich uniwersytetów?

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Polityka