coryllus coryllus
481
BLOG

Rynek sztuki nowoczesnej

coryllus coryllus Gospodarka Obserwuj notkę 10

Trudno doprawdy odgadnąć dlaczego ludzie mający konta pełne pieniędzy decydują się inwestować w sztukę nowoczesną. Motywem oczywiście jest zysk, ale na ile ów zysk jest gwarantowany? Czy kupując za dwieście tysięcy dolarów jakiś bohomaz lub konstrukcję z powyginanego drutu obwieszonego dzwoneczkami zawsze można liczyć na poważne korzyści?

 
Nikt tak naprawdę nie wie co dzieje się na rynku dzieł sztuki, kto jest tam rozgrywającym, a kto musi siedzieć cicho i obserwować trendy. Nie interesuje się tym rynkiem żadne państwo ponieważ sztuka jest terenem działania indywidualnych odbiorców, którzy za jej pomocą mogą zrobić krzywdę co najwyżej swoim zasobom finansowym, a nie zasobom finansowym kraju. Panuje tam więc wolna amerykanka. Oczywiście wielkie domy aukcyjne takie, jak „Christie’s roszczą sobie prawa do ustalania co jest, a co nie jest sztuką, jednak wystarczy rzut oka na dzieła warte miliony, żeby zorientować się, że takie ustalenia to czysta fikcja. Wydaje się, że najwięcej do powiedzenia na rynku sztuki mają inwestorzy, ludzie poszukujący pięknych i wartościowych rzeczy, które ozdobiłby ich mieszkania, salony, gabinety i sypialnie. Ludzie ci gotowi są kupić wszystko, każdy śmieć, byle dorobiona do niego była jakaś przekonywująca teoria, niezbyt skomplikowana, żeby nie zasnąć w czasie jej słuchania. Sztukę można sprzedawać także bez owych wyssanych z palca historii i traktować ją jako inwestycję krótkoterminową, uważając bacznie jak zmieniają się trendy na rynku. Może się bowiem okazać, że obraz lub instalacja, która miała przynieść setki tysięcy dolarów zysku warta jest pięć franków. Tak było swego czasu z obrazami nieżyjącego już polskiego malarza Zdzisława Beksińskiego, które po gwałtownym wzroście cen stały się równie bezwartościowe co pierwszy z brzegi bohomaz ulicznego pacykarza.
Rynek sztuki ma dziś bowiem wszelkie cechy bańki spekulacyjnej, podobnej do innych tego typu zjawisk znanych z historii: tulipanowego boomu w siedemnastowiecznej Holandii oraz zakupu fikcyjnych terenów w Ameryce dokonywanych przez Francuzów stulecie później.
 
Intensyfikacja zakupów i karier na rynku sztuki odbywa się w krajach takich, jak Rosja czy Chiny. Po prostu ruch w tym interesie jest tam gdzie w tempie wykładniczym przybywa nowych milionerów, ludzi szybko wzbogaconych, poszukujących potwierdzenia swojej wartości w zbytkownych przedmiotach. Oczywiste jest, że prawdziwe dzieła prawdziwych mistrzów, wraz ze wszystkimi kontekstami, w które są owe obrazy i rzeźby uwikłane znajdują się muzeach i prywatnych sejfach. Nie ma ich na rynku i być tam nie może bo kosztowałyby znacznie więcej niż to co ma do wydania potencjalny inwestor. Są jednak apetyty, które trzeba jakoś zaspokoić. Marchandzi i domy aukcyjne tworzą więc na poczekaniu geniuszy, którzy siedzieli jeszcze niedawno w śmierdzących piwnicach z trudem zarabiając na ciepły posiłek. Produktem w obecnych czasach nie jest bowiem obraz, rzeźba czy instalacja, ale twórca, a konkretniej jego nazwisko, które spełnia tę samą rolę co marka samochodu czy ubrania. Dlatego cały wysiłek domów aukcyjnych skupia się na promocji artystów. Dzieła są tym wszystkim najmniej ważne i właściwie służą jedynie jako dodatek do procesu kupna-sprzedaży, który przybrał już dawno wszelkie cechy magicznego rytuału. Najbardziej absurdalną rolę w na tym obszarze finansowych działań pełnią krytycy, którzy w większej części są historykami sztuki. Ludzie ci muszą kłamać w żywe oczy mówiąc o wielkości i mistrzostwie jakiegoś pacykarza, mają bowiem w pamięci to czego się nauczyli na studiach i dobrze wiedzą na czym polegało mistrzostwo takiego, na przykład, Poussina i jaką funkcję spełniały jego obrazy w XVII Europie. Niestety nie dane jest im obcować z żywym i autentycznym geniuszem, muszą więc wymyślać geniuszy zastępczych by zaspokoić potrzeby nowobogackich. Takim produktem rynkowo- marketingowym są w Polsce Wilhelm Sasnal i Igor Mitoraj. Pojawili się zupełnie nagle, bo pojawiło się zapotrzebowanie na „nową sztukę”. Ktoś zajął się nakręcaniem koniunktury, a ktoś inny wskazał palcem akurat ich chociaż w kraju jest wielu dużo lepszych warsztatowo malarzy i rzeźbiarzy. I tak rzeźbiarz z przerośniętym ego i poprawny zaledwie producent obrazów znaleźli się w centrum uwagi inwestorów łasych na „coś wartościowego i nowego”.
 
Tak da się pokrótce skreślić portrety ludzi poruszających się wśród współczesnych dzieł sztuki z zamiarem ich zakupienia. Inwestorzy z trudem odróżniliby Picassa od Renoire’a, ale nie jest to ważne. Istotny jest fakt, że mają pieniądze i chcą je wydać. Musi więc znaleźć się towar. W dodatku musi to być towar, który będzie zyskiwał na wartości, bo inwestor może nie znać się na sztuce, za to doskonale wie co to jest stopa zwrotu i kupuje różne bohomazy także z myślą o tym, by je potem sprzedać z zyskiem. Domy aukcyjne muszą się więc mocno nagłowić, żeby utrzymać tendencję wzrostową i pompować mydlaną bańkę rynku sztuki jak długą się da. Nie jest to trudne w takich krajach, jak Chiny czy Rosja, gdzie milionerów przybywa i wszystko dookoła zyskuje na wartości, nawet w czasie kryzysu. Trochę trudniej jest sprzedawać sztukę w Niemczech, a najtrudniej w takim kraju, jak Polska, gdzie zainteresowanie „trendami” jest mniej niż skromne, wszyscy zaś ludzie serio interesujący się problemami rynku sztuki pozbawieni są pieniędzy zdolnych uczynić ich inwestorami. Ci zaś którzy owe pieniądze mają prędzej wrzuciliby je do rzeki niż zdecydowali się na zakup dzieł wystawianych w Zamku Ujazdowskim.
Kraj nasz, na szczęście, znajduje się więc poza obrębem świata sztuki przez duże „S” i inwestorów przez duże „I”. W świecie tym zaś zainteresowanie zakupami rośnie, inwestorzy szaleją nie zważając na kryzys, a handlarze, pardon, marchandzi z niepokojem oczkują końca tej idylli. Póki co jednak dzieła artystów takich, jak Richard Prince czy Anzelm Reyle ciągle zyskują. Obrazy tego ostatniego –obrzydliwa hochsztaplerka polegająca na tym, że pomiędzy ramami widoczny jest pasiasty kawałek płótna - sprzedawały się w 2003 roku po 14 tysięcy dolarów za sztukę. Reyle był wtedy nikomu nie znanym malarzem i „klepał biedę”. Dziś zatrudnia 60 asystentów, którzy taśmowo przyklejają paski na „obrazach” i sprzedają je po 200 tysięcy baksów od sztuki. Klientów nie brakuje. Nie jest to jednak szczyt wszystkiego, bo w Londynie można kupić sobie w galerii, w cenie kilku tysięcy funciaków, nadruk na koszulkę, którego wartość w przejściu podziemnym w stolicy Polski nie przekroczyłaby dwudziestu złotych. Są chętni.
Nie wiadomo kiedy skończy się ten obłęd, ale chętnie przyjrzymy się twarzom tych, którzy po pęknięciu spekulacyjnej bańki zostaną bez pieniędzy, za to z magazynami pełnymi tych przecudnych i wartościowych dzieł sztuki.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (10)

Inne tematy w dziale Gospodarka