Obydwie te postaci rzuciły się ogromnym cieniem na dzieciństwo wielu z nas. Podziw dla Godzilli i Stirlitza wypełniał serca wszystkich chłopców, którzy mieli okazję obejrzeć filmy z ich udziałem. Dziś, choć czasy się zmieniły, sympatia dla wielkiego potwora i dzielnego wywiadowcy pozostała. Dlaczego? O tym poniżej.
Wbrew pozorom bardzo wiele łączy twórców Godzilli i Stirlitza. Przede wszystkim łączy ich dogłębne zrozumienie oczekiwań odbiorcy, perfekcyjne kalkulacje budżetowe i doskonale trafiony wybór głównego bohatera. Dziś kiedy jesteśmy dorosłymi ludźmi i emocje związane z obydwoma herosami (Godzilla to też facet) nieco się uspokoiły pozostał nam podziw dla twórców Godzilli i serialu „Siedemnaście mgnień wiosny”. Dziś nikt nie potrafiłby za pomocą tak żenująco skromnych środków zarobić na filmie takich pieniędzy, jakie zarobił Godzilla,ani wycisnąć tylu łez ile popłynęło z oczu w byłych Demoludach i ZSRR w czasie oglądania serialu ze Stirlitzem. Te dwa dzieła to budżetowy i fabularny majstersztyk.
Godzilla, jak wiadomo jest to potwór, który w początkowych filmach odnosi się do ludzi wrogo. Wyłazi z morza i zieje ogniem niszcząc miasta. Jakoś tam udaje się go uspokoić, ale w kolejnym filmie pojawia się znowu. W miarę, jak Godzilla zarabiał coraz więcej na swoich przygodach zmieniał się jego charakter. Ze złego stawał się dobrym, a w najgorszym razie obojętnym. Pojawiały się w filmach z jego udziałem inne potwory, które Godzilla niszczył, jak jakichś osiedlowych pętaków i ratował ludzkość przed kosmitami, którzy przysyłali te potwory. Przebiegłość kosmitów była tak wielka, że w końcu stworzyli replikę Godzilli z blachy ocynkowanej, nazwali ją Mechagodzillą. Jednak i z tym upiornym tworem kosmicznej technologii poradził sobie nasz bohater. Godzilla, gdy akurat nie walczy z potworami siedzi sobie gdzieś zahibernowany w lodzie na biegunie północnym i czeka aż zagrożeni Ziemianie wezwą go na pomoc. W filmie jest masa efektów specjalnych, Godzilla pluje jakimiś promieniami, miasta się palą, ludzie uciekają, kosmici mają ubaw w swoich statkach umiejscowionych na orbicie okołoziemskiej. Biedni ludzie próbują jakoś opanować panikę. Bałagan niezgorszy i dużo roboty dla fachmanów od efektów komputerowych – tak powiedzielibyśmy dzisiaj. Kiedy kręcono Godzillę nikt jednak nie słyszał o takich rzeczach jak photoshop chociażby, żeby o bardziej zaawansowanych technologiach nie wspominać. Sam Godzilla zrobiony był z plastiku, jego głos imitowano pocierając ręką w grubej rękawicy o struny kontrabasu, miasta były z klocków, ludzie uciekali z płonących domów, mając za plecami bluebox’a, a ekipa naukowców ratujących Ziemię siedziała przez cały czas w namiocie typu „palankin” i naciskała jakieś guziki w urządzeniach przypominających telefon komórkowy ojca Dyrektora. Najdroższy z tego wszystkiego był chyba ten namiot, no chyba że kupili go gdzieś na promocji w Tesco czy Aldi. Wszystkie te gadżety zlepione w jedną całość stworzyły niesamowity i pasjonujący obraz, którym ludzkość w wieku od 8 do 15 lat podniecała się przez lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte, siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. W dziewięćdziesiątych technika już się nieco poprawiła i filmy z Godzillą robione były przy użyciu komputerów. Ostatni taki film powstał w 2004 roku, ale trzeba mieć nadzieję, że producent nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i coś jeszcze obejrzymy z Godzillą w roli głównej. Nie zarzyna się przecież kury znoszącej złote jajka.
Nie sposób, nie uronić łzy kiedy człowiek przypomni sobie Stirlitza słuchającego piosenki Edith Piaf „No je ne regrette rien”. Jest rok 1945, Biuro Bezpieczeństwa Narodowego Rzeszy, a piosenka tak pochodzi z roku 1960. Nie przeszkadza to wcale Stirliztzowi, ważne że utwór piękny i wzruszający, dzięki niemu można przecież zapomnieć o potwornym napięciu nerwowym, które towarzyszy mu przez cały czas trwania służby. Max Otto von Stirlitz był radzieckim szpiegiem, jak wiadomo. W rzeczywistości miał stopień pułkownika i nosił nazwisko Isajew, ale to też tylko przykrywka, bo naprawdę- naprawdę nazywał się Wsiewołod Władymirowicz Władymirow, ale o tym wiedział chyba tylko towarzysz Stalin. Zadaniem Stirlitza było pokrzyżowanie planów Hitlera i jego bandy, którzy pod koniec wojny chcieli zawrzeć separatystyczny pokój z Amerykanami i „wystawić do wiatru” pracodawcę Stirlitza czyli wspomnianego już towarzysza Stalina. Nie ze Stirlitzem jednak takie numery. On przejrzał i zniweczył te tajne plany nie wychodząc właściwie z pokoju, w którym urzędował. Przez większość odcinków bowiem Stirliztz stoi przy oknie swojego gabinetu patrzy na ulicę, gdzie z kolei stoi tylko jeden wojskowy samochód, Stirlitz nie stoi ot tak sobie, on myśli. To charakterystyczne myślenie stało się przyczyną tysięcy dowcipów na temat samego Stirlitza i otaczających go esesmanów. Najciekawszy z niech jest chyba ten: - Stirlitz – zapytał Muller – co jest lepsze radio czy gazeta? – Gazeta – pomyślał Stirlitz – w radio nie zawiniesz śledzia.
Nie wiadomo dlaczego, ale ów bezwład Stirlitza nie przeszkadzał wierzyć w to, że film jest genialny, aktor Wiaczesław Tichonow także, a akcja w serialu wartka i dynamiczna. Wszyscy, a szczególnie kobiety bardzo się wzruszali patrząc na Stirlitza i jego wyczyny pod oknem. Niektórzy płakali, bo im się zdawało, że Stirlitza złapią i będą torturować na gestapo. Naprawdę! Byli tacy! Oczywiście nic takiego się nie stało. Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich odniósł jeszcze jedno zwycięstwo. Przy pomocy jednego samochodu, okna, starzejącego się aktora teatralnego i kilku statystów przekonał miliony ludzi o swojej potędze i inteligencji służących mu żołnierzy. Tego nie potrafi zrobić żaden szeregowiec Ryan, żaden Gibson w Wietnamie czy „Łowca jeleni”. Takie sztuki wykonywał tylko Stirlitz, nawet Chuck Norris nie ma z nim żadnych szans.
Jeśli chodzi o mniej ironiczną warstwę tego serialu to był on rzeczywiście mistrzostwem propagandy radzieckiej. Przez całą wojnę Roosvelt i Churchill drżeli, żeby Stali i Hitler nie dogadali się za ich plecami, tak jak to zrobili za plecami Polski w 1939, a ludzie radzieccy po wojnie zrobili to co zwykle, czyli „rzucili nowe światło na historię”. Tym światłem był właśnie serial „Siedemnaście mgnień wiosny”. Koszta niewielkie, a jaki efekt propagandowy! I niech nikt nie mówi, że ludzie patrzą dziś na Stirlitza tylko i wyłącznie poprzez pryzmat dowcipów krążących na jego temat. Gdyby tak było „Gazeta Wyborcza” nie próbowałaby zwiększyć sprzedaży dodają co każdego egzemplarza jedno z siedemnastu mgnień wiosny. Naprawdę – zastosowano taki zabieg marketingowy, w dodatku całkiem nie dawno. I jak tu nie wierzyć, że Stirlitz jest wiecznie żywy?
Inne tematy w dziale Gospodarka