Nigdy nie zapomnę pierwszej i ostatniej sceny z filmu Andrzeja Wajdy „Popiół i diament” Obydwie są przejmujące i znamienne, ale ich prawdziwy sens dotarł do mnie dopiero po wielu latach.
Pomysł, by główny bohater filmu o komunizmie i zajadły tego komunizmu przeciwnik wyglądał, jak amerykański bitnik był pomysłem imperialnym, który całkowicie zakłócił i zafałszował odbiór dzieła. Prawdziwi akowcy nie wyglądali, tak jak Zbigniew Cybulski w tym filmie, nie mieli zwężanych spodni, ani luzackiej kurtki z podniesionym kołnierzem, nosili co prawda pistolety maszynowe na ramieniu, ale nie z taką ekscytującą nonszalancją, jak grany przez Cybulskiego Maciek. Widzę ich często, bo oglądam zdjęcia w albumie, mają wysokie wyglansowane buty i białe kołnierzyki ciasno opinające szyje, przeważnie pozują w swoich najlepszych, albo jedynych marynarkach, w grupach po trzech lub czterech. To poważni młodzi chłopcy, oni na pewno nie zachowywaliby się jak Maciek, na pewno nie mieli takiego ironicznego poczucia humoru. Nie wytrzymaliby porównania z Chełmickim, żaden nie byłby duszą towarzystwa, nie wyglądają też na takich co potrafiliby opowiedzieć śmieszny dowcip. Chełmicki to co innego.
Strój i zachowanie robiły z Maćka Chełmickiego osobistość uwodzącą widzów przez dziesięciolecia. Każdy kto go widział, obojętnie czy były to lata siedemdziesiąte, osiemdziesiąte, czy dziewięćdziesiąte, czuł że to swój człowiek, student olewus, co nie przychodzi za często na zajęcia, ale za to fajny z niego chłop, inteligentny i w ogóle. Nikt tak do końca nie zwracał uwagi na to o czym jest ten film, nikt nie wiedział dlaczego on jest tak często pokazywany, bo cały obraz był zdominowany przez Cybulskiego. I nie ma w Polsce człowieka, który widział „Popiół i diament” i nie wzruszył się potworną agonią Chełmickiego na końcu filmu.
A teraz do meritum:
Pierwsza scena filmu, dwóch ludzi, żołnierzy AK, oczekuje na drodze na partyjnego dygnitarza. Od razu wiemy, że to będzie zamach. Obaj zamachowcy są spokojni, nie stresują się, no bo w końcu czym? To przecież nie jest ich pierwszy raz. Trochę im się nudzi to czekanie. Zasadzkę urządzili przy kapliczce, od razu widać że to modelowa kapliczka, z pobielonymi ścianami i dachem krytym gontem, zbudowana specjalnie do filmu, albo odnaleziona gdzieś w Małopolsce (w innych regionach takich nie widziałem). Zamachowcy się nudzą, kontrast pomiędzy ich nastrojem, a tym co się za chwilę wydarzy miał zapewne budzić grozę i wstręt, i budziłby gdyby nie Cybulski. Od pierwszej sceny bowiem wszyscy kibicujemy Cybulskiemu, facet którego ma zabić, niejaki Szczuka, nic nas nie obchodzi. Ale wracajmy do meritum: znudzony czekaniem na ofiarę kolega Chełmickiego podchodzi do drzwi kapliczki, chce zobaczyć co jest w środku, drzwi są zamknięte i za nic nie dają się otworzyć. Chwilę potem do kapliczki podchodzi dziewczynka z naręczem kwiatów, mówi że przyniosła te kwiatki Matce Bożej, próbuje ta wcielona niewinność wejść do przybytku bożego, ale nie daje rady, drzwi nie ustępują. Dziewczę odchodzi smutne.
Nagle słychać warkot motoru, nadjeżdżają! Chełmicki zrywa się, samochód jest tuż, tuż, Maciek jednym ruchem przesuwa automat z pleców na pierś, odbezpiecza go i ładuje serię w nadjeżdżającego łazika. Jego kolega robi podobnie. Nie wszyscy jednak komuniści podróżujący feralnym autem, feralnego dnia giną od razu, samochód wywraca się, a jeden z nich, przyciskając do piersi ceratową teczkę ucieka. Ucieka tak że widzimy całą grozę i obłęd w jego oczach. No i dokąd biegnie ten bezbożnik i ateista? Oczywiście! Do kapliczki! I co? Przerażony, jak zaszczute zwierzę komunista opiera się o drewniane drzwi kapliczki, ale Chełmicki jest tuż za nim i pakuje mu serię w plecy. Drzwi otwierają się nagle i widzimy smutne oblicze Matki Boga, która nie wpuściła do siebie pokalanego krwią niewinnych partyzanta, nie wpuściła niewinnej, ale skalanej patrzeniem na niejedną zbrodnię dziewczynki, wpuściła za to umierającego komunistę, bo on jeden godzien jest dostąpić widoku świętości w godzinie śmierci. Brawo mistrzu! Chciałoby się zakrzyknąć.
W ostatniej scenie filmu, kiedy wydaje się, że Chełmicki już, już wymknie się z miasta i uniknie najgorszego, dochodzi to katastrofy. Maciek próbuje wydostać się opłotkami, ale trafia na patrol, żołnierze wojska ludowego każą mu się zatrzymać, ale on ucieka. Ucieka przez sznury niepokalanie czystej pościeli suszącej się w majowym słońcu. Kiedy pada pierwszy strzał, wydaje się, że to nic. On nadal biegnie. Dopiero potem widzimy, że przyciska do brzucha, białe prześcieradło, które powoli nabiera wyglądu zmiętej narodowej flagi zasłaniającej najbardziej wstydliwą i okrutną z ran. Chełmicki biegnie coraz wolniej, ale biegnie, ciągle jest nadzieja. Umiera ona chwilę potem, na śmietniku, tak jak samo bohater, który wijąc się w okropnych konwulsjach rozgrzebuje nogami odpadki. I w końcu widzimy go, jak leży cichy i pogodzony ze światem, w smrodzie fermentującego w słońcu wysypiska. Brawo mistrzu! Po raz drugi.
W czasach kiedy mieszkańcy nadgranicznych miejscowości mieli okazję słuchać w nocy, jak grzeją się silniki radzieckich czołgów, telewizja polska nadawała serial zatytułowany „07 zgłoś się”. To był najfajniejszy serial, jaki kiedykolwiek pojawił się w komunistycznej telewizji. Tak się złożyło, że jego emisja przypadła na czas, kiedy ja i spora część moich kolegów zaczynaliśmy się interesować płcią przeciwną. Ilość nagich, kobiecych biustów pokazywanych w tym serialu mogła nas tylko cieszyć. To co działo się poza serialem nie obchodziło nas zupełnie, no prawie…
Serial pamiętają wszyscy, bo ciągle jest on przypominany, nie ma więc się co rozwodzić nad fabułą. Warto jednak przypomnieć bohatera. Porucznik Borewicz, Sławek Borewicz, to taki socjalistyczny Chełmicki. Jest gliną w państwie opresyjnym i totalitarnym, ale jest gliną fajnym. Nosi kurtki skórzane, jeździ po kozacku samochodem fiat 125 P, laski lecą na niego i jego złamany nos, jak nie przymierzając, szafa z trzema nogami.
Całe rodziny z przyjemnością zasiadają przed telewizorami, by oglądać kogóż to dziś uwiedzie porucznik Sławek, a kogo wpakuje za kraty. Przeciwnikami sympatycznego i, co najważniejsze nie nudnego Borewicza, są malwersanci handlujący warzywem, handlarze antykami, których biznes rozpoczął się jeszcze w mrocznych latach wojny, zapewne od ograbiania żydowskich mieszkańców naszej ojczyzny, zagraniczni gangsterzy szukający czegoś (nie wiadomo czego) w Polsce. Współpracownikami miłego i życiowo niezwykle elastycznego porucznika Sławka są gliniarze biegunowo od niego różni. Biegunowo różni to znaczy, że beznadziejne z nich pierdoły. Taki porucznik Zubek na przykład ciągle nie może czegoś tam zrobić, bo musi lecieć do domu, bo żona kazała mu zrobić pranie. Porucznik wygląda, jakby pracował nie w milicji, ale w zakładzie pogrzebowym. Nosi komediancki, czarny kapelusz i płaszcz prochowiec, miętoszony chyba specjalnie przez kogoś przed każdą sceną z udziałem Zubka. Ale, ale…jak on się nazywa? Zubek! A posłuchajcie, jak to nazwisko brzmi w filmie wyrzucane spomiędzy zaciśniętych szczęk Sławka Borewicza – Z Ubek? Nie to chyba niemożliwe, jak…przecież cenzor by tego nie puścił.
Też tak myślałem kiedy byłem młodszy, że cenzor by nie puścił. Dziś już tak nie myślę.
Drugi ze współpracowników – porucznik Jaszczuk – nie dość, że nosi brzmiące z ukraińska nazwisko, co już go dyskwalifikuje w oczach widzów czytających wchodzącą właśnie na rynek książkę „Łuny w Bieszczadach” autorstwa pułkownika Jana Gerharda, to jeszcze zachowuje się, jak stróż socjalistycznej moralności i wszystkich możliwych regulaminów. Upojna jest scena kiedy chce zakapować niedosłyszącego strażnika, który dorabia sobie do emerytury i jest ważnym dla milicji świadkiem. Będzie zeznawał, ale jak panowie z resortu zachowają się dyskretnie wobec jego postępującej głuchoty. Borewicz, ludzki chłop, uśmiecha się i zamienia w górę współczucia. A Jaszczuk nie, gapi się bezmyślnie i duma, gdzie by tu „nadać” na tego biednego strażnika.
Obaj „asystenci” Borewicza dodani są oczywiście po to, by jeszcze wyraźniej i dobitniej uzmysłowić widzowi, że gliniarzy to mamy po byku, ale tylko tych naszych, prawdziwych. Nie żadnych tam Z-Ubków i Jaszczuków.
Pan Samochodzikto był bohater, którego kochałem tak, jak tylko dziecko kochać może. Nic mnie nie obchodziło, że był ORMO-wcem, że woził przy sobie jakieś legitymacje, które umożliwiały mu kontrolowanie dokumentów kierowców na drodze – wszystkich kierowców. Obchodziło mnie tylko, że ma szybki samochód, zna się na różnych tajemniczych sprawach, na przykład potrafi odczytywać łacińskie napisy, ratuje cenne przedmioty przed wywiezieniem za granicę, no i ściga przestępców. Nie strzela jednak do nich, nie wsadza ich do ancla i nie bije po pysku. On miażdży ich swoją inteligencją. Pan Samochodzik to był idealny bohater dla dziecka, co miało kłopoty z przeskoczeniem przez kozła na lekcji WF i musiało przychodzić przed siódmą wieczór do domu, bo mama kazała. On w dodatku był szarmancki wobec kobiet i nie uwodził ich w sposób nachalny, co jeszcze bardziej podobało się wszystkim chłopcom mającym przed sobą karierę pantoflarza zapisaną w tajemnych księgach przeznaczeń.
Ale do meritum. Czy pan Samochodzik jest ubekiem? Czy należałoby go zlustrować? Mimo wszelkich okoliczności obciążających sądzę, że nie. Spotyka on jednak na swej drodze wystarczającą ilość różnych „współpracowników”, którzy mu pomagają, sam więc może sobie być tylko ORMO-wcem. Najbardziej tajemniczą postacią, ewidentnie ze służb, jest ciotka Zenobia (Księga Strachów), przede wszystkim ma ona broń, a na dodatek atrapę broni, która jest zmyłą dla tych co chcą ciotkę Zenobię wykiwać. Ciotka jest zdecydowanie zbyt stanowcza, jak na zwykłą ciotkę i „za prędka w rękach”. Tak więc w tym wypadku nie możemy mieć wątpliwości. Zresztą wszystko wyjaśnia się w końcówce książki, kiedy to ciotka wzywa swoich kumpli z SB, żeby aresztowali złego Niemca.
Panna Helena Dochnal (Pan Samochodzik i tajemnica tajemnic) – czeska feministka i historyk sztuki w jednym kawałku, Kazia Szczuka epoki Gustawa Husaka. Niby wszystko w porządku, ale podejrzanie dużo czasu spędza ta osoba na jakichś dziwnych zajęciach poza swoją pracą w muzeum. No i to ekstrawaganckie upodobanie do męskich strojów. Trzeba by się zastanowić i pogrzebać w archiwach.
Panna Iwona (Pan Samochodzik i Templariusze) – dziennikarka, która kręci się podejrzanie blisko naszego bohatera, w serialu mamy mocną sugestię, że to za przyczyną zauroczenia, ale…może po prostu ona asekuruje całe przedsięwzięcie poszukiwania skarbu Templariuszy z ramienia władz, co prawda zalicza wpadkę i trzeba ją wycofać z akcji, ale…
Waldemar Batura – czarny charakter, przeciwnik ideowy pana Samochodzika, podejrzanie często jeździ za granicę, znacznie częściej niż sam bohater, no i w ogóle porusza się swobodnie po salonach i instytucjach w szeroko rozumianym świecie. No to kim on jest naprawdę? No przecież, że nie przestępcą. Cała jego działalność to tylko przykrywka, to jest mówiąc prosto prowokator milicyjny, który służy do rozpracowywania zagranicznych bandziorów węszących po PRL. Rzeczywiście, czasem wchodzi w drogę Panu Samochodzikowi, ale ślepy by dostrzegł, że tak naprawdę to on ma swoją robotę do wykonania, a Samochodzik swoją.
Nie jest to oczywiście pełna lista kultowych postaci, którymi PRL wypełniał kapliczki naszej wyobraźni, a jedynie jej otwarcie. Zachęcam czytelników do uzupełniania jej nazwiskami i pseudonimami ulubionych herosów czasu minionego.
Inne tematy w dziale Kultura