coryllus coryllus
221
BLOG

Pitaval prowincjonalny. Praca w tygodniku "Pius Łik"

coryllus coryllus Gospodarka Obserwuj notkę 29

Wszelkie podobieństwo do osób fizyczny i prawnych, które czytelnik zauważy w tekście jest z pewnością przypadkowe i przez autora nie zamierzone.

 
Każdy parający się piórem dziennikarzyna powiatowy ma takie momenty w życiu, kiedy mówi sobie – dość. Dość babrania się w tym badziewiu, dość opisywania tych nędznych i żałosnych wybryków, tych komicznych postaci rodem z podrzędnego cyrku, dość polityki z lokalnego szczebla, dość prokuratora Grześka i kolejek do jego gabinetu. Trzeba zająć się wreszcie czymś poważnym, istotnym, czymś co jeśli nie przyniesie pieniędzy, to na pewno stanie się początkiem wielkiej kariery. Mówiąc wprost – nadchodzi czas na poszukiwanie pracy w wielkich tytułach.
 
Rzecz jasna, nie można wystartować do wielkiego tytułu z jakimś tekstem o mordobiciu przed knajpą, albo z historią o tym, że pijany rowerzysta leżał w polu i zamarzł. Kogo to obchodzi? To musi być coś innego. Jakiś temat, który uskrzydli autora, a redaktorowi, który będzie czytał tekst nie widząc autora na oczy, da do myślenia. I redaktor ten – w czasie lektury – pokręci głową i powie – no, no, ten to ma łeb! A potem popędzi do naczelnego, zaplanuje ten materiał i wraz z grafikiem włożą go na kolumnę. No, a później honorarium spłynie na konto i świat stanie się już zupełnie inny.
 
Znalezienie dobrego tematu nie jest proste, zwłaszcza kiedy człowiek jest uwiązany do jakichś bieżących wydarzeń na swoim lokalnym podwórku i musi z tygodnia na tydzień wypełniać powiatową sieczką strony słabego i brudnego papieru, na którym bardzo marnie i niewyraźnie wychodzą zdjęcia. Nie można się jednak poddawać. Wielki lub przynajmniej ciekawy temat może czaić się, jak pantera tuż za rogiem. Spotkanie z takim tematem może zacząć się wcale niewinnie, ot chociażby od nic pozornie nie znaczącego pytania, które zada człowiekowi, jakiś pan Rysio nakłoniony po długich namowach, ciągnących się w nieskończoność negocjacjach i obietnicy wysokiej zapłaty do położenia glazury w przedpokoju – pan wiesz po ile teraz złom skupują?
 
- Nie, nie wiem
 
- Ha, ponad 700 złotych za tonę – ciągnął pan Rysio – wszystko przez to, że Chiny się zbroją i całe żelazo po świecie skupują.
 
- Co pan powie?!
 
- No tak, w telewizji, żem słyszał.
 
Rozmowa, jak rozmowa, na pozór nic nie znaczącego. Kiedy jednak człowiek ma teściową mieszkającą przy niemieckiej granicy i teściowa ta w rozmowie telefonicznej wyrazi swoje oburzenie faktem, że ktoś drwiąc sobie z prawa, porządku i przyzwoitości rozmontował i ukradł 230 metrów szyn prowadzących do nadgranicznej miejscowości Olszyna, to sytuacja zmienia się i nabiera kolorów. Robi się temat.
 
Temat ogromnieje w oczach, a kiedy człowiek pojawi się już na tym nieszczęsnym nasypie, gdzie jeszcze tydzień wcześniej leżały szyny z najlepszej stali, a miejscowy bezrobotny powie mu – panie, szyny to pryszcz i małe Miki, tutaj trakcje kolejową, druty, znaczy, pod wysokim napięciem wprost spod nadjeżdżającego pociągu kradną. To są dopiero numery! – wtedy temat jest już dojrzały.
 
Jak się drogi czytelniku domyślasz nie jest łatwo ukraść kilkaset metrów wiszącego na wysokości pięć metrów dwadzieścia centymetrów, miedzianego drutu, w którym płynie prąd o napięciu kilku tysięcy Voltów i niewiadomym natężeniu. Dla człowieka, który tak, jak ja o prądzie ma pojęcie nader mgliste – wiem, że jak przycisnę takie coś w ścianie to żarówka świeci – taki numer jest w ogóle niewykonalny. Szczególnie jeśli odbywa się to pod presją czasu, bo przecież ekspres z Poznania do Zielonej Góry pędzi z zatrważającą prędkością, a ludzie w nim siedzący, całkiem jak na dobrych katastroficznych filmach, niczego nie przeczuwając czytają gazety i jedzą te parszywe batoniki z nadrukiem „PKP Intercity” na opakowaniu.
 
Są jednak na tym świecie ludzie, dla których nie przedstawia to żadnych trudności. Rzekł bym nawet, że jest to ich chleb codzienny, nie mają oni bowiem innych zatrudnień poza sobotnio-niedzielnymi wypadami na wystawki do Berlina. Nie są ludzie ci, żadnymi demonami intelektu, ani kolejnym wcieleniem profesora Moriarty’ego z powieści sir Arthura Conan-Doyle. To zwyczajne wsiowe chłopaki, które nudzą się trochę i chcą sobie zarobić.
 
Kiedy już człowiek porozmawia z bezrobotnymi mieszkającymi przy granicy, a ci wyjaśnią mu, że kradzież drutu miedzianego pod napięciem, jest co prawda operacją trudną, ale wykonalną, można spróbować dotrzeć do samych sprawców tych niezwykłych czynów. Trzeba jednak mieć się na baczności, tak jak przy zbliżaniu się do jaskini groźnego smoka. Różne znaki będą nam wskazywać drogę i różne znaki będą ostrzegać nas przed zrobieniem kolejnego kroku. Kradzież miedzianego złomu jest bowiem sprawą poważną, szczególnie zaś wtedy, gdy grozi to śmiercią wielu ludzi i wykolejeniem się pociągu, sprawcy tego czynu mogą więc opacznie odebrać nasze starania zmierzające do spotkania z nimi i poprzez jakiegoś nieznanego nam, a brutalnego pana całkowicie je uniemożliwić.
 
Dlatego lepiej od razu iść na policję i zapytać wprost, jak to tam się odbywało.
 
- Dzień dobry, jestem z gazety
 
- Słucham?
 
- Z gazety jestem, dzień dobry!
 
- Pan poczeka. Heniu! Przyszedł jakiś facet!
 
- Skąd?
 
- Nie wiem, nie chce powiedzieć
 
- Powiedz mu, że nic nie wiemy
 
- To skąd pan jesteś?
 
- Z gazety przecież mówię!
 
- Panie, tu takich dziesięciu na dzień przychodzi, skąd ja mogę mieć pewność, że pan jest z jakiejś gazety. Do widzenia.
 
Jeśli oficer dyżurny, rzecznik prasowy powiatowej komendy i sam komendant nie spełnili naszych oczekiwań, pozostaje nam odnaleźć kuzyna żony i wypić z nim piwo.
 
- Robią tak: podjeżdżają furgonetką. Mają przy sobie dwie długie metalowe tyczki w izolacji, żeby ich prąd nie kopnął. Tyczki mają na końcu haki. Zaczepiają te haki o druty na takim odcinku, jaki ich interesuje. Może to być kilkadziesiąt lub kilkaset metrów. Wbijają te tyczki w ziemię, żeby odprowadzić prąd i mogą już odcinać druty. Potem to zwijają, ładują na samochód i do punktu skupu.
 
- Ale punkty skupu są kontrolowane
 
- Głupi jesteś. Przywożą towar tuż przed wyjazdem transportu do huty. Wrzucają drut na pakę, inkasują pieniążki i jadą się zabawić. Wszystko razem nie trwa nawet dwóch godzin.
 
- No, a policja
 
- Nie rozśmieszaj mnie, a skąd policja może wiedzieć kto to zrobił. Myślisz, że ktoś na nich doniesie.
 
- I co nie boją się tak w biały dzień, przed pędzącym pociągiem?
 
- A co ich to obchodzi, wtedy akurat maszynista zauważył, że trakcja wisi i zatrzymał skład w ostatniej chwili, ale mogło być różnie.
 
Kiedy mamy już wiedzę o  szczegółach, pozostaje jeszcze rozpoznać tło tych zdarzeń, czyli dowiedzieć się dlaczego na obszarze najbliższym Europie, skąd do Berlina jest raptem sto kilometrów, dochodzi to takich sytuacji, które może nie budziłyby zdziwienia przy granicy rosyjsko-mongolskiej, ale przy niemiecko-polskiej budzą.
 
Przyczyny te nie są wcale skomplikowane, nie są także gdzieś głęboko ukryte. One leżą na wierzchu i dadzą się streścić w jednym zdaniu; mienie zwane niekiedy państwowym stało się już dawno niczyje, ponieważ państwo nie ma środków na upilnowanie tego mienia, tak jak nie ma środków, by zadbać o bezpieczeństwo, zdrowie i życie obywateli, którzy narażeni są na najgorsze, wskutek kabaretowo-groteskowych działań jakiegoś Ziutka z Sulechowa.
 
Odpowiedzialny za ochronę kolejowego mienia oficer SOK rezyduje zaś w Zbąszyniu i ma do dyspozycji kilkunastu funkcjonariuszy, którzy nie mogą dojechać w czas na naradę do Poznania, a co dopiero mówić o łapaniu złodziei pod Zieloną Górą.
 
Zebrawszy wszystkie zdobyte na „ziemiach wyzyskanych” informacje wypichciłem dramatyczny materiał o upadku struktur państwa naszego w tym tak ważnym, żeby nie powiedzieć kluczowym, obszarze. Tekst wyszedł taki, że aż go pocałowałem z radości. Postanowiłem wysłać go do najbardziej wówczas poczytnego tygodnika o nazwie „Pius Łik”. Za nic miałem ostrzeżenia znajomych, którzy przypominali, że przecież gdy waliły się wieże Word Trade Center redaktor naczelny tego tygodnika rozkazał umieścić na okładce fotografię jakiejś zagadkowej, pomarańczowej kulki, nad którą wielkimi literami napisane było „MELATONINA”.
 
- I co z tego – myślałem – dzień po śmierci Lady D, pewien poczytny tygodnik zamieścił na okładce jej zdjęcia, a w środku materiał o tym, jak wesoło bawi się ona właśnie ze swoim arabskim narzeczonym na Riwierze czy gdzieś tam. Czy świat się od tego zawalił? Nie! To są przecież szczegóły i każdemu może się taka rzecz przytrafić.
 
Czasy kiedy człowiek przychodził do redakcji, kazał strażnikowi wołać naczelnego lub jakiegoś kierownika działu i pokazywał mu co tam napisał, dobijając jednocześnie targu dotyczącego honorariów, minęły bezpowrotnie. Dziś teksty przesyła się mailem. Nacisnąłem więc klawisz „ENTER” pełen radosnego niepokoju. Mój tekst pofrunął do skrzynki nie znanej mi pani redaktor, która w stopce nazwana została kierownikiem działu.
 
Po kilku dniach oczekiwania odebrałem wiadomość. W liście było napisane co następuje; pański tekst nie może się ukazać w naszym tygodniku, ponieważ nie ma w nim Piusa…przepraszam, przepraszam….nie ma w nim niusa.
 
Na drugi dzień rano znów zadzwoniłem do prokuratora Grześka.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (29)

Inne tematy w dziale Gospodarka