coryllus coryllus
677
BLOG

O rzemieślnikach

coryllus coryllus Gospodarka Obserwuj notkę 5

Bloger Trubro puścił dziś bardzo ciekawy tekst o produkcji przemysłowej i rzemiośle. Przypomniałem sobie, że sam kiedyś bardzo dużo pisałem o pracy. Napisałem choćby taki kawałek o małych warsztatach rzemieślniczych. Moim zdaniem ważny i prawdziwy. Ukazał się w pewnej niszowej gazecie dawno temu. Pomieszczam go także na blogu. Może kogoś zainteresuje.

Chińczycy z tanim towarem, brak uczniów i zalew tandety w supermarketach to największe zagrożenia dla małych rzemieślniczych warsztatów. Do tego dorzucić można jeszcze rozbuchany konsumpcjonizm, który każe wszystko wyrzucać i kupować nowe zamiast naprawiać i konserwować. Mimo to rzemieślnicy trzymają się i zarabiają. Jak im się to udaje?  

Głównym zajęciem zegarmistrza jest dziś wymiana baterii w zegarkach. Czasem trafia się zlecenie droższe – reperacja zegarka klasycznego. Za to bierze się od 100 do 150 złotych, ale takie usługi trafiają się rzadko. Trzeba brać się za odnawianie antyków. Odnowienie skrzynki XIX wiecznego zegara ściennego kosztuje w małym miasteczku w województwie Lubelskiem 100 zł. Pan Grzegorz – zegarmistrz spędza nad taką skrzynką dwa tygodnie, pracując po godzinie dziennie.
-        Skrzynka była pokryta dziurami korników – mówi pan Grzegorz- pokryłem ją specjalną pastą, którą sam robię na bazie wiórków dębowych. Po kornikach nie zostało śladu, następnie skrzynkę nawoskowałem. Wygląda, jak nowa. Mnóstwo pracy.
-         
Obok nawoskowanej skrzynki stoi XIX wieczny zegar kwadransowy czyli repetier, który wybija pełne godziny – jeśli jest piąta to bije pięć razy, a potem co kwadrans powtarza bicie, aż do szóstej wtedy bije także na nową godzinę. Trochę wyżej na półce stoi zegar XVIII wieczny z kołem wychwytowym na wierzchu, eksponat pochodzi z Tyrolu, jest marmurowy i waży bardzo dużo, około 20 kg. Koło wychwytowe na wierzchu to znaczy, że na wierzchu jest cześć mechanizmu – widać, jak zegar chodzi – nie trzeba go przykładać do ucha, ani się nad nim pochylać, żeby to stwierdzić.
 
Renowacje zegarów to konieczność, żeby utrzymać się na rynku, pan Grzegorz jest obok jednego z lubelskich zegarmistrzów jedynym w okolicy fachowcem wykonującym takie prace.
- Miałem szczęście – mówi– kiedy kończyłem szkołę były jeszcze w użyciu stare klasyczne zegarki i zegary ścienne, nauczyłem się je naprawiać. Ci którzy przyszli po mnie już tego nie umieją, nikt już nie kształci uczniów w tym kierunku. A szkoda, bo wraca się do antyków, otwiera się rynek i jest zapotrzebowanie na takich fachowców nawet w małych miastach.
 
Z samej usługi czyli napraw nie można się utrzymać – pan Grzegorz prowadzi też sprzedaż zegarków i akcesoriów. W sklepiku – kilka metrów powierzchni, jest około 300 wzorów zegarków – na rękę i ściennych. W Lublinie są zegarmistrze, którzy utrzymują się wyłącznie z usług, ale usługa ta kosztuje mniej więcej 100% drożej.
 
Od kilku lat w izbie rzemieślniczej w Lublinie nie ma   żadnego ucznia kształcącego się w fachu zegarmistrzowskim. W czasach kiedy uczył się tam pan Grzegorz było zarejestrowanych 80 uczniów.
 
Zakład zegarmistrzowski pana Grzegorza to kilka metrów powierzchni wynajętych w domu towarowym - żadnego romantyzmu.
- Kiedyś w ciągu miesiąca miałem od 40 do 50 gruntownych napraw zegarków, w tej chwili trafiają się 3 – 4 naprawy w miesiącu. Zmienia się forma usługi, staje się ona bardziej ekskluzywna, dla wymagających klientów, tak jak w USA, bogaci ludzie są przywiązani do dobrych marek i chcą je naprawiać i konserwować. Czyszczenie zegarka kosztuje tam ok. 200 dolarów. Dlatego zegarmistrzostwo ma przyszłość w dużych miastach, w mniejszych też ale warunkiem jest bardzo szeroki wachlarz usług.
 
Tymczasem wymiana baterii kosztuje 5 zł., a w warsztat trzeba zainwestować.
Sprzęt zegarmistrzowski jest drogi – miernik do baterii - dobry kosztuje około 1000 zł. Mierzy się napięcie i natężenie prądu w baterii, a także stan cewki. Imak zegarmistrzowski kosztuje około 80 zł. Ściągacz do wskazówek to wydatek około 150 zł.
Narzędziem, które było kiedyś używane non stop była czyszczarka do zegarków – taki koszyczek do którego wkładało się kilka rozebranych na części mechanizmów potem części były przemywane olejem i czyszczone.
 
Nauka zawodu zegarmistrza trwała 3 lata, potem zdawało się egzamin czeladniczy i można było otwierać zakład. Grzegorz nie ma dyplomu mistrzowskiego, mógłby to zrobić, ale nie ma po co. W zasadzie jedyną motywacją do tego jest prestiż, ale to okazuje się być mało warte. Mógłby też wziąć sobie wtedy ucznia, ale uczniów nie ma.
 
Żeby zostać mistrzem trzeba mieć 7 lat praktyki, egzamin kosztuje około 2000 zł. to się nie opłaca.
Zdarza się, że ludzie przynoszą do niego różne rzeczy, na przykład parasolki do naprawy, albo telefony. Wydaje im się, że warsztat zegarmistrza to kramik z mydłem i powidłem.
 
W pracy szewca najważniejsza jest dokładność. Pan Andrzej zanim został szewcem był mechanikiem lotniczym. Przy tej pracy nauczył się precyzji i dyscypliny warsztatowej.
Klienci przychodzą z bardzo różnymi butami, najczęściej ze starymi – 3 lub 4 letnimi. Przyczyna jest oczywista – dobre buty są drogie, szczególnie skórzane. Najczęściej ludzie kupują importowane z Chin kiepskie buty, które rozpadają się po dwóch, trzech miesiącach. Z takimi butami jednak też przychodzą. Trudno jest takie buty naprawiać, ale jeśli jest możliwe naprawienie takiego chińskiego buta to pan Andrzej to robi. Zdarza się jednak, że buta nie da się naprawić – podeszwa jest kiepsko przyklejona bezpośrednio do wierzchu buta, bez tak zwanego brandzla, wtedy but jest do wyrzucenia.
 
W warsztacie pana Andrzeja pracuje cała rodzina, w praktyce jednak to tylko on i żona, która najczęściej wszywa suwaki.
Zanim pan Andrzej został szewcem, a po tym jak był mechanikiem lotniczym, zajmował się produkowaniem butów, wykonywał je według własnych wzorów i sprzedawał na Pomorzu i Mazurach. Interes prosperował świetnie dopóki rynek nie został zalany butami z Chin.
 
 Od kilku lat przestawili się na naprawy. Konkurencja była za silna. W hurtowniach obuwia były niższe ceny niż ich koszta produkcji, do tego koszta ZUSU i podatek. Zakład trzeba było zamknąć.
 
Na początku jednak zdarzało się, że produkowali tysiąc par butów miesięcznie, jeśli na półce w warsztacie zostawało 200 par nie było tragedii. Po wejściu Chińczyków produkcja spadła do około 500 par miesięcznie – 200 par nie sprzedanych butów to w takiej sytuacji plajta.
 
Pan Andrzej sam robił wzory i formy dla butów, które potem produkował jego zakład. Teraz musi zajmować się naprawami – pracuje od 8.30 do 23, choć na szyldzie napisane jest, że od 9.00 do 20.00. Klientów jest bardzo dużo. Termin odebrania butów z naprawy to najczęściej dwa tygodnie, koszta usługi, w zależności od tego co jest naprawiane wahają się od 5 do 15 złotych. Jesień to najlepszy sezon na naprawy. Dziennie klienci przynoszą do 20 par butów.
 
W mieście prócz pana Andrzeja jest jeszcze jeden szewc, też obłożony robotą. Klientów jest coraz więcej. Przyjeżdżają ludzie spoza miasta, nieraz z bardzo odległych miejscowości. Klientami pana Andrzeja są ludzie w różnym wieku. Przychodzi wielu młodych, którzy mają jakieś specjalne wymagania dotyczące bardziej zagadnień estetycznych obuwia niż wygody.
 
Wymieniają fleczki na przykład. Starsi przychodzą po to, by naprawiać but wygodny, naprawiają te buty do końca, do póki się nie rozlecą. Wynika to z tego, że mało teraz produkuje się butów przeznaczonych dla ludzi starszych, mieszkających na prowincji, których interesuje bardziej tradycyjne wzornictwo i materiał.
 
Zdarzają się klienci, którzy chcą uszyć buty. Wynika to przeważnie z tego, że ktoś nie może dobrać obuwia na swoją nogę, bo ma na przykład za wysokie podbicie. Ale pan Andrzej nie ma czasu robić nowych butów, bo to trwa, a zysk jest głównie z napraw. Do nowych butów trzeba zrobić formy, uszyć cholewki, narzucić to na kopyta, sprawdzić czy but pasuje, a jak nie pasuje to trzeba szyć od nowa.
Sprzęt do pracy nie kosztuje dużo, sporo narzędzi w warsztacie pana Andrzeja pozostało z czasów gdy produkował buty. Zostały kopyta, co jest ważne, bo zakup różnych rodzajów kopyt to jest spory koszt – para kosztuje 40 zł, cała rozmiarówka kopyt czyli 5 – 6 rozmiarów to wychodzi sporo pieniędzy. Trzeba by było wziąć rozmiarówkę z kilku wzorów, przynajmniej z trzech.
 
Pan Andrzej nie należał i nie należy do izby rzemieślniczej. Nie myśli o uczniu, nie chce wychowywać sobie konkurencji, poza tym nie ma skąd tego ucznia wziąć. Była kiedyś w mieście szkoła kamasznicza, ale już z 10 lat nie istnieje.
Pan Andrzej jest samoukiem, zawodu uczył się trzy dni w warsztacie brata. Brat robił buty chałupniczo dla szewca, pan Andrzej chciał sobie dorobić popołudniami. Uczył się trzy dni, dostał do zszywania bardzo trudne, krótkie cholewki, pracował tam przez miesiąc i zrezygnował. Rozpoczął własną produkcję.
 
Zaczęli do klapek damskich. Pierwsze wzory wzbudzają dziś śmiech, były to jednak mocne klapki, jeszcze trzy lata po zaprzestaniu ich produkcji ludzie przychodzili i pytali o te klapki. Potem zaczęli robić buty dziecięce. Sam nauczył się wszystkiego nawet projektowania form. Trzeba wziąć but i wzorując się na nim zrobić formę, potem ją zszyć i sprawdzić czy dobrze wyszła. Nigdy nie bazował na czyichś wzorach, nie wiadomo dlaczego klienci te wzory lubili i kupowali. Sprzedawali na Mazurach, w Toruniu, w Poznaniu, w Bartoszycach. Zaopatrywali ponad 20 sklepów. Trzeba było zdobyć zaufanie sprzedawców i przekonać ich do tego, że buty są dobre i nie wadliwe, że się nie rozpadają.
 
Pracowało u nich około 30 osób i każdy zarabiał, wielu ludzi pracowało chałupniczo – przeważnie rolnicy. Interes się kręcił, państwo miało podatki, oni mieli zysk i pracownicy mogli zarabiać. Teraz wszystko się skończyło. Nie da się zatrzymać importu chińskich butów. Buty znanej firmy, trapery, kosztują w detalu 30 złotych! Jakim cudem to wyprodukować? Hurtownia musiała zarobić, sklep wziął przynajmniej 10 złotych za parę. W Polsce wyprodukowanie takiego buta kosztowało by co najmniej 40 złotych. Oni zarabiali od 5 do 7 złotych na parze. Nie dawali dużych marż, sklep potrafił narzucić 100 – 120% marży.
 
Panu Andrzejowi trafiają się także dziwne zlecenia – obszywanie chodników, zrobienie specjalnych pasów strażackich – lekkich dla dziewcząt z drużyny OSP, które zajęły II miejsce w Polsce w zawodach strażackich. Pasy były lekkie ze specjalnymi okuciami z rurek ze stali nierdzewnej, żeby jak najmniej obciążać zawodniczki.
Pan Andrzej najpierw był tokarzem, potem kończył technikum mechanizacji rolnictwa. Pracował, a potem jako mechanik silników odrzutowych. Dokładność ma we krwi, nie może przepuścić bubla. Kiedy robił części do samolotów stosował bardzo dużą samokontrolę prócz oczywiście kontroli zwierzchników. Na razie jest zdrowy, nie psują mu się oczy, nitkę nawleka bez okularów. Robi buty ortopedyczne dla dzieci. Robił skórzany dach do samochodu ze składanym dachem – stary model kupiony przez pasjonata motoryzacji.  
 
Do warsztatu pana Wojtka  przychodzi czasem jeden z byłych liderów dużej lewicowej partii, przynosi narzędzia do naostrzenia. Za każdym razem opowiada, że takie warsztaty niedługo znikną, a wszystko zastąpi automatyzacja.
-        Problem polega na tym, że automatyzacja jest już ze 200 lat, a warsztaty jak były tak są. W dawnym województwie warszawskim prawdziwych narzędziowców jest tylko dwóch: ja i jeden człowiek z Nadarzyna – mówi pan Wojtek. Oczywiście są ludzie, którzy kupują specjalną maszynę do ostrzenia pił łańcuchowych i ostrzą tylko piły. Nie uważam ich jednak za prawdziwych narzędziowców – ostrzarzy.
Żeby robić narzędzia, regenerować je i ostrzyć potrzeba lat praktyki. To, bez cienia przesady, wiedza tajemna. Pan Wojtek pracuje jako narzędziowiec już 42 lata, warsztat prowadzi już 20 lat.
-        Istnieją tysiące narzędzi, w każdym kraju produkuje się inne narzędzia o innych parametrach, nad tym wszystkim trzeba się pochylić, pomyśleć i zrobić je tak, żeby służyły zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Jeśli ktoś chciałby się przyuczyć do tego zawodu szybko, w ciągu kilku lat – nie ma szans, nie przyuczy się. Od razu trafi mu się zlecenie, którego nie będzie w stanie dobrze wykonać – zapewniam pana. Potrzebna jest podstawowa wiedza, jaką każdy może wynieść ze szkoły średniej – technikum mechanicznego, a do tego praktyka, praktyka, praktyka
-         
Do pana Wojtka przyjeżdżają klienci z Niemiec i Norwegii.    
-        Niemiec przyjeżdża, bo ma tu niedaleko przyjaciółkę, przywozi za każdym razem masę narzędzi. Tam już nie ma takich warsztatów. Kupuje się narzędzie i po dwukrotnym użyciu trzeba je wyrzucić, nie ma go gdzie zregenerować. Nie chodzi tylko o proste narzędzia, jak siekiery czy nożyce, to samo jest z nożycami do żywopłotu i jeszcze bardziej skomplikowanymi urządzeniami. Regeneracja takiego narzędzia w moim warsztacie to jedna dziesiąta czy nawet jedna dwudziesta ceny nowego narzędzia.
-         
Pan Wojtek regeneruje „wszystko co żona ma tępe” od obcinaczy do paznokci po dziwne, okrągłe noże, które przywozi do niego pewien Holender.
-        Temu Holendrowi powiedzieli, że może już wyrzucić tę swoją maszynę. Był z nią wszędzie. Nie wiem nawet kto mu polecił mój warsztat, ale przyszedł tu i ja to zrobiłem – mówi pan Wojtek – Najpierw przywiózł jeden nóż na próbę, a następnego dnia był już z dwudziestoma nożami.
Noże Holendra to dziwne stalowe koła, z mnóstwem zębów i wieloma niewielkimi powierzchniami tnącymi.
 
Warsztat pana Wojtka wygląda tak, że gdym trafił tu jako dziecko za nic nie chciałbym opuścić tego miejsca. Iskry, stal, mnóstwo błyszczących narzędzi – prawdziwa pracownia czarnoksiężnika.
Niestety pan Wojtek nie ma komu przekazać swojej pracowni.
-        Syn kończy studia historyczne i nie interesuje się tym, przepisy są takie, że gdybym chciał zatrudnić ucznia musiałbym mieć tu szatnię, stołówkę, bieżącą ciepłą i zimną wodę i natrysk. To niemożliwe, pomieszczenie musiałoby być wysokie na minimum 2, 75 cm, jeżeli będzie pięć centymetrów niższe, nie wolno mi zatrudnić ucznia.
-         
Skasowano szkoły zawodowe i technika, zawodu ludzie uczą się na studiach. Nauka ta jest śmieszna i kształci właściwie nie wiadomo w jakim celu. Chyba po to, żeby się dalej kształcić. Nie ma komu uczyć się zawodu, a zawodu trzeba się uczyć latami.
 
- Polityk, który tu przychodzi twierdzi, że kiedy nie ma pracy w jednym zawodzie to trzeba się przekwalifikować na coś innego – śmieje się pan Wojtek – przekwalifikować to może się urzędnik, po to, żeby przekładać papiery na innym biurku. W zawodach wymagających doświadczenia jest to niemożliwe.
To głupstwa i oszukiwanie ludzi, siebie również. Pracuję w tym fachu całe życie i z niektórymi robotami mam kłopot. Kładę się po ciemku i myślę długo w nocy, a najlepiej myśli mi się po ciemku, jak to wykonać, a ten mi tu mówi, że trzeba się przekwalifikować.
Pan Wojtek nie należy do Izby Rzemieślniczej.   
-        Należałem kiedyś, ale się wypisałem. Trzeba było płacić składki, a kiedy poprosiłem ich, żeby załatwili mi jakieś tarcze ścierne, powiedzieli, że nie mogą.
 
Na pytanie czy wykonywał jakieś dziwne zlecenia pan Wojtek odpowiada, że u niego wszystkie zlecania się bardzo dziwne.          
 
 
 
      
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Gospodarka