coryllus coryllus
313
BLOG

O ponadczasowych wartościach w muzyce

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 7

Już mówiłem, że nie mam telewizora. Czasem jednak trafiam do takich co mają i oni sadzają mnie przed ekranem zachęcając różnymi ciastkami i piciem, żebym oglądał to co w tej telewizji nadają. Sami przy tym mówią prawie bez przerwy, więc z oglądaniem nie ma kłopotu, ale gorzej jest z fonią. Jakoś jednak zawsze tak usiądę, że udaje mi się cokolwiek usłyszeć. Kilka razy obejrzałem rozmaite konkursy piosenkarskie, głównie polskie. Takie, w których o tym kto zwycięży decydowali widzowie i takie, gdzie było jury. Te ostatnie uważam za ciekawsze.

 
Dlaczego? Bo na podstawie decyzji jury można sobie wyrobić opinię na temat kryteriów oceny piosenek śpiewanych na polskich estradach. Według mnie najważniejszym i bezwzględnie wskazywanym przez jurorów wykonawcom elementem estradowego śpiewu jest profesjonalizm. Z początku nie rozumiałem o co chodzi. Na czym polega profesjonalizm śpiewaka estradowego, który ma właściwie tylko jedno zadanie – porwać do tańca publiczność. Okazało się, że polega on na czymś zgoła innym niż to sobie wyobrażałem. Profesjonalistą według krajowych jurorów nie mógłby być taki Nick Cave, bo facet ten po pierwsze źle wygląda, porównując go z takimi choćby jurorami, jak Wojewódzki to wygląda on wręcz jak wyrzucony z pracy rzeźnik, który kupił sobie ubranie na ciuchach, bo swoje miał poplamione juchą. Nawet juror Maleńczuk, który próbuje być „polskim Nieckiem Cave” jest większym profesjonalistą niż sam Cave. Na pewno jest lepiej ubrany i nie ma tych kretyńskich wąsów.
 
Jednak gdyby mi kazali obstawiać w zakładach, kto bardziej spodoba się publiczności postawiłbym na Australijczyka, a nie na Maleńczuka. I to jest raczej oczywiste. Maleńczuk jest bowiem profesjonalistą krajowym, który ten profesjonalizm w dodatku propaguje, a Nickiem Cave to on się stara być niejako po godzinach.
 
Zauważyłem także, że jak tylko krajowi jurorzy znajdą jakiegoś profesjonalistę, który jest tak ładny, że aż obleśny, pięknie śpiewa głupawe kawałki i nie tańczy bo mogłoby się okazać, że nie czuje rytmu, natychmiast go nagradzają. Przeważnie do tego wszystkiego profesjonalista nazywa się tak, że nazwisko uniemożliwia mu jakiekolwiek krajowe sukcesy. Tak było na przykład z artystą, który zwyciężył kiedyś w konkursie „Jak oni śpiewają” czy coś tam. Facet nazywał się Jacek Chamski i ja przestałem cokolwiek rozumieć w chwili gdy się o tym dowiedziałem. To tak, jakby Pola Negri próbowała robić karierę w Hollywood pod nazwiskiem Apolonia Chałupiec i jeszcze upierałaby się, że nie zmieni tego nazwiska i to producenci, a nie ona, mają się dostosować.
 
Nagrodzony za profesjonalizm Chamski przepadł gdzieś w czeluściach szoł biznesu. Ciekawe dlaczego? Tak się podobał kobietom, taki był wymuskany, taki miał wypielęgnowany trzydniowy zarost. I co? I nic. Nie ma człowieka. Dlaczego? Bo nikt o zdrowych zmysłach nie zainwestuje w promocję śpiewaka nazwiskiem Chamski.
 
Teraz opowiem o tym co jest w muzyce wartością trwałą i nie przemijającą. Moja córka, która właśnie zachorowała i ma 39 stopni gorączki,( chociaż już jej spada), budzi się co rano wskakuje mi na brzuch i wrzeszczy – lamaja, lamaja, lamaja.
 
Wstaję więc, idę do komputera, odpalam go, a jest szósta czterdzieści rano, jeśli nie wcześniej, włączam youtube i wpisuje tam jedno tylko nazwisko: Afric Simone.
 
Nie ma w Polsce człowieka, który nie pamiętałby tego niesamowitego wykonawcy. Znały go cale demoludy i spora część Europy Zachodniej. Facet żyje do dziś i ma się dobrze, ale nie słychać o nim, bo jego gwiazda została przyćmiona przez różne inne wylansowane w USA gwiazdy. Afric Simone to człowiek, który urodził się i debiutował w Mozambiku. Jest to pewnie jedyny mozambikański artysta jakiego zna świat.
 
Poza tym jest to chyba jedyny czarny wokalista, a może i jedyny czarny w ogóle, który nie ma poczucia rytmu. Te jego występy to jest po prostu totalna żenada. Tańce całkowicie improwizowane, żadnego przygotowania, gość nie ma za grosz pomysłu na rozwiązania choreograficzne tych swoich pokazów. Do tego zwyczajnie nie umie tańczyć. Skacze sobie tylko tak z miejsca na miejsce. Nie wiem, jak mu się przy tym udaje odśpiewać te swoje piosenki. Znany jest tylko z dwóch hitów, jeden nazywa się „Ramaya”, a drugi „Haffanana”.
 
Nikt nie wie co znaczą te słowa, bo Africa Simone miał zwyczaj mieszać w swoich piosenkach słowa z języków afrykańskich i europejskich. Nie tłumaczono tych piosenek nigdy, bo one były do śpiewania, a nie do czytania. Aha, miał facet jeden akrobatyczny numer, który był żelaznym punktem jego występów – latał po scenie z drewnianym krzesłem w zębach. W latach siedemdziesiątych uchodziło to za coś niezwykłego, cud, miód, ultramaryna po prostu. I co? A no to, że moja córka, która ma zaledwie rok i osiem miesięcy, po jednorazowym wysłuchaniu hitu pod tytułem „Ramaya” budzi się każdego ranka, wskakuje mi na brzuch i wrzeszczy – lamaja, lamaja, lamaja. I to właśnie uważam, za nieprzemijającą wartość w muzyce i nieprzemijającą wartość piosenek człowieka o pseudonimie Afric  Simone. To, a nie żaden Chamski profesjonalizm.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (7)

Inne tematy w dziale Kultura