coryllus coryllus
860
BLOG

O wielbicielach prozy Kapuścińskiego

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 175

 

Przypadkiem zupełnie trafiłem kiedyś na blog człowieka nazwiskiem Remigiusz Grzela. Trafiłem tam ponieważ zauważyłem na stronie WP reklamę tego bloga, promowano właśnie tekst, który był czymś w rodzaju reportażu z pracowni mistrza. Mistrzem był oczywiście Ryszard Kapuściński. Autor tekstu został przez wdowę po pisarzu wpuszczony do jego pracowni i podzielił się z czytelnikami wrażeniami, jakie ta pracownia na nim zrobiła. Nie chodzi nawet o tekst, który był dość typowy dla ludzi uważających Ryszarda Kapuścińskiego za geniusza lub nawet medium, które potrafiło łączyć zwykłego zjadacza chleba z jakąś inną, nadnaturalną rzeczywistością, chodzi raczej o zdjęcia.
 
Na fotografiach autor pokazał to, co znajdowało się u pisarza w domu. Były to książki, stosy książek poukładane byle jak. Nie jest to dziwne ani naganne, ale oczywiste. Człowiek korzystający z książek rzadko potrafi bowiem utrzymać wśród nich jakiś ład.
 
Zdjęcia podpisane były, jakby nie chodziło o zwyczajne rozrzucone byle jak książki, ale o książki, które pozostawiła po sobie istota nieziemska. Ostatnie zaś ze zdjęć były po prostu fotograficzną skuchą – zamazane plamy i nic więcej. Autor zaś umieścił je na swoim blogu ponieważ – jak wyznał czytelnikom – nie mógł się przed tym powstrzymać. Nie chcę tutaj drwić z pana Remigiusza, bo każdy oddaje cześć takim bóstwom, jakie jego serce i rozum potrafią przeczuć, a czasem ogarnąć. Dla właściciela bloga kimś w rodzaju idola, w starym religijnym znaczeniu, był Ryszard Kapuściński.
 
Dane mi było raz zetknąć się z tym popularnym pisarzem. W naszym mieście odbywało się wymodlone spotkanie z Kapuścińskim i ja także z racji wykonywanych wtedy zadań zostałem na nie zaproszony. Spóźniłem się haniebnie, bo było to zimą, a ja jechałem od siebie ze wsi i musiałem przebijać się przez zaspy. Spotkanie odbywało się w miejskiej bibliotece i pani bibliotekarka, która to spotkanie wymodliła i zaprojektowała nie chciał mnie z początku wpuścić do środka uważając, że profani co nie szanują sztuki nie mogą tak po prostu stanąć wobec mistrza, nawet jeśli mają przy sobie legitymację prasową. Przebieg tego spotkania był dziwny, różniło się ono od spotkań z innymi twórcami, w których dane mi było uczestniczyć. Oto młoda, odziana w biel dziewczyna, z włosami jasno blond upiętymi z tyłu głowy odczytywała na głos co celniejsze i genialniejsze fragmenty prozy mistrza. Zgromadzeni zaś mieli, co nie było takie oczywiste, wszczynać żywą dyskusję na temat przeczytanego fragmentu. Z chwilą kiedy dyskusja zaczynała przygasać, dziewczyna rozpoczynała czytanie kolejnego genialnego fragmentu.
 
Tę misterną, precyzyjnie zaplanowaną imprezę zniweczył sam Ryszard Kapuściński, który na początku wyraźnie się męczył słuchają cud dziewoi drżącym głosem odczytującej jego prozę, a potem zwyczajnie jej przerwał i rozpoczął rozmowę z jakimś człowiekiem z sali, który zadał mu pytanie dotyczące Afryki. A może Ameryki Południowej? Nie pamiętam dokładnie.
Potem były inne pytania, a każde z nich zadawane było tonem podniosłym i uroczystym. Kiedy ja chciałem zadać pytanie, pani bibliotekarka powiedziała, że spóźniając się odebrałem sobie prawo zadawania pytań mistrzowi. Uratował mnie Kapuściński, który poprosił tę nieszczęsną bibliotekarkę, by milczała i z uwagą wysłuchał mojego pytania.
 
Po spotkaniu, wyraźnie rozluźniony Ryszard Kapuściński podpisywał egzemplarze swojej książki pod tytułem „Podróże z Herodotem”.
 
Nie miałem swojego egzemplarza więc wyszedłem w zimową noc i nigdy już więcej nie widziałem Ryszarda Kapuścińskiego.
 
Na spotkanie z nim, w przeciwieństwie do licznie tam zebranych wielbicieli jego talentu poszedłem z obowiązku, żeby mieć o czym napisać w lokalnej gazecie, dla której pracowałem. To co napisałem było podobne w tonie, do charakteru tego spotkania, kłamstwa popełniane w imię świętego spokoju przychodziły mi bowiem zawsze niesłychanie łatwo. Miałem także świadomość, że mój ówczesny naczelny nigdy nie puścił by tekstu krytycznego wobec osoby pisarza i jego twórczości. Zapomniałem wkrótce o Kapuścińskim i o swojej krótkiej relacji ze spotkania z nim.
 
Przypomniałem sobie wczoraj, kiedy rozpoczęła się dyskusja o książce Domosławskiego. Nie widzę, w przeciwieństwie do wielu zabierających głos dyskusji na temat tej publikacji, nic dziwnego w tym, że pracownik Agory wydaje książkę, w której ujawnia to co i tak było przeczuwane lub wiadome. Według mnie przyczyna napisania tej książki jest bardzo prozaiczna. Są nią pieniądze. Nie wiem jaką pozycję w światku agorowym zajmuje autor, wiem jednak, że opierając się na wskazaniach płynących z ust Adama Michnika i jego najbliższych współpracowników i wyznawców coraz trudniej zarobić parę złotych na rynku tak trudnym i pełnym pułapek, jakim jest polski rynek wydawniczy. Nie każdemu zaś marzy się dożywotnie spijanie mądrości z ust rednacza i pani Heleny, zwłaszcza, że krąg najbardziej zaufanych zawęża się coraz bardziej i cholernie łatwo znaleźć się poza nim. Trzeba więc zrobić coś co pozwoli zdystansować się nieco od kolegów z Agory i jednocześnie odbije się głośnym echem w mediach. Kapuścińskiemu i tak jest już wszystko jedno, a moment by napisać książkę krytyczną na jego temat jest dziś najbardziej odpowiedni, bo jeszcze się tego autora pamięta. Za rok, dwa pies z kulawą nogą nie zajrzy do książek mistrza i pisanie jego biografii choćby były nie wiem jak kontrowersyjne nie będzie miało sensu. Jest więc książka Domosławskiego swego rodzaju wywoływaniem duchów, żeby nie powiedzieć ożywianiem trupa. Podkręca nieco koniunkturę na książki Kapuścińskiego i pozwala zarobić paru osobom. Przez najbliższe miesiące pojawiać się będą artykuły, polemiki, wspomnienia i co tam sobie chcecie. Po roku książka Domosławskiego doczeka się drugiego wydania i jeszcze raz wywoła się ducha. I to już będzie wszystko. Nic więcej z Kapuścińskiego wydusić się nie da.
 
Autorom zaś z GW, tym z aspiracjami i ambicjami, pozostanie już tylko jedno – czekanie aż umrze Michnik. Bo nikogo innego, na kim dałoby się zarobić, tam nie ma.  
 
Przeczytałem w życiu dwie książki Ryszarda Kapuścińskiego i dałem sobie spokój, bo nie lubię być oszukiwany w sposób nachalny i prymitywny. Polecam szczególnie wszystkim zainteresowanym prozą mistrza początek książki pod tytułem „Cesarz”. Prawdopodobieństwo zaistnienia w rzeczywistości opisywanych tam wypadków jest tak nikłe, jak wygranie przez ze mnie meczu bokserskiego z Adamkiem. Jeszcze gorsze są „Lapidaria”. To właściwie wystarczy, żeby skutecznie odstraszyć czytelników od tej prozy.
 
Kapuściński nie jest niczym innym, jak jedną z postpeerelowskich kreacji, które miały zastąpić obywatelom prawdziwych autorów, którzy odbywali prawdziwe podróże i mieli na ich temat prawdziwe przemyślenia. Pretensjonalność prozy Ryszarda Kapuścińskiego  pensjonarskie ambicje jego wielbicieli ujawniają się szczególnie mocno po śmierci „mistrza” – choćby w tytule książki Żakowskiego – „Nie ogarniam świata”. A dlaczegóż to, miły panie Kapuściński, miałby pan go ogarniać? Ktoś panu to obiecał ? Nikt go nie ogarnia i nie ma w tym żadnej rewelacji.
 
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (175)

Inne tematy w dziale Kultura