Uwielbiam czytać teksty o prawdziwych, prostych ludziach, którzy mają proste marzenia i proste życie, a w głowach kołaczą im się proste prawdy. Największym marzeniem tych prostych ludzi jest mały domek z ogródkiem i możliwość załatwienia wszystkich spraw urzędniczych w jednym okienku. Ludzie ci chcą także wychowywać dzieci na uczciwych obywateli i nie lubią kiedy polityka wdziera się w ich prywatność.
Nie potrafię zgadnąć kim są ludzie piszący historie i prostych ludziach, nie potrafię z tego chociażby względu, że ja nie znam żadnego prostego człowieka. Mam niebywałe wprost szczęście spotykać na swojej drodze ludzi niezwykłych i niebanalnych. Myślę także, że autorzy opowieści i prostych ludziach sami bynajmniej za takich się nie uważają. Można to wnosić choćby z tonu tych tekstów, lekko żałośliwego i aspirującego do znawstwa prostych spraw bytowych. I tu się zaczyna problem. Choćby z tym małym domkiem z ogródkiem. Nie mają pojęcia ci biedni autorzy agitek, ile trzeba się namęczyć, żeby zdobyć dziś w Polsce mały domek z ogródkiem, nie mają pojęcia ile pracy kosztuje utrzymanie takiego domku w jakim takim porządku, że jest to właściwie niemożliwe, że trzeba wynajmować ludzi do pomocy, bo właściciel domku, jeśli ma pracę w mieście, to nie ma już czasu na pracę w obejściu. No chyba, że jest oficerem wojska lub policji na wcześniejszej emeryturze. Że to marzenie, tak proste i oczywiste, jest w wielu przypadkach przekleństwem, ale także koniecznością. Lepiej przecież kiedy dzieci mają podwórko i przestrzeń niż ciasną klitkę w bloku i plac zabaw zabrudzony przez psy.
Nie mają pojęcie ci autorzy o tym, jakie naprawdę dylematy przeżywa dziś ten rzekomy „szary, zwykły Polak” nie mają, bo ich to nic nie obchodzi. Ta sympatia, ta miłość do prostoty bierze się stąd, że agitator - nędzarz i sługa - buduje sobie mit, który potem służy mu za tło. Na tle tym zaś wygląda wprost przewspaniale. Nie dość, że nie musi troszczyć się o proste sprawy, bo ma etat w redakcji lub urzędzie, to jeszcze zaprezentować może dystans do tych „zwykłych, szarych”. Może powiedzieć, nawet jeśli jestem z pozoru jednym z nich, to tak naprawdę jestem lepszy.
Jak już wspomniałem, nie spotkałem w życiu chyba ani jednego „zwykłego, szarego człowieka”. Sami niezwykli mi się trafiają. Przypomnę niektórych z nich, a o niektórych napiszę pierwszy raz. Króciutko.
Pan Wojtek, na przykład, prowadzi w moim mieście warsztat, gdzie ostrzy narzędzia. Wszystkie, od małych nożyków po jakieś piekielnie skomplikowane noże służące nie wiadomo do czego. Kiedy wpadam do niego naostrzyć siekierę zawsze wita mnie tak samo – co? Jakaś zabawa się szykuje? – potem rozmawiamy. Pan Wojtek jest prawdziwym mistrzem. Kiedyś przyjechał do niego ciężarówką jakiś Holender, który przywiózł dziwne fragmenty nieznanych maszyn. Były to okrągłe noże wykonane z bardzo dobrej stali. Noże miały postać potężnych pierścieni, z których najmniejszy miał średnicę może 20 cm, a największy z półtora metra. W środku znajdowały się spadziste powierzchnie, składające się z malutkich, wyszlifowanych i ustawionych pod różnymi kątami płaszczyzn. Wyglądało to niesamowicie i nikt nie potrafił zgadnąć do czego może służyć. Holender twierdził, że urządzenie się stępiło, że trzeba je podszlifować i nikt w całej Unii nie potrafi tego zrobić. Powiedział, że kosztuje ta rzecz wiele tysięcy euro i on teraz musi wyrzucić tę wysokiej jakości stal do kanału. Powiedział mu jednak znajomy, że jest tu taki Wojtek i on może mu pomóc. No i przyjechał.
Pan Wojtek obejrzał noże i zgodził się wykonać robotę. Holender był jednak człowiekiem małej wiary i bał się zostawić wszystko. Nie wierzył Wojtkowi, myślał, że mu to zepsuje całkiem. Stanęło więc na tym, że u Wojtka zostanie jeden nóż, a jak uda się go wyszlifować to właściciel przywiezie resztę.
- Całą noc leżałem w ciemnościach, paliłem i myślałem, jak to zrobić – powiedział mi potem pan Wojtek – i wymyśliłem.
Właściciel noży stawił się na drugi dzień i prawie płakał ze szczęścia.
Warsztat pana Wojtka będzie czynny niestety tylko tak długo, jak długo żył będzie on sam. Nie ma mowy, by przyjąć ucznia bo system kształcenia zmienił się w Polsce tak bardzo, że po prostu nikt się do tego nie nadaje. Poza tym przepisy są tak idiotyczne, że pan Wojtek, aby przyjąć kogoś na naukę musiałby dobudować do swojego warsztatu cały kompleks łazienkowy, podwyższyć sufit i dokonać jeszcze kilku innych zmian, których nie może zrobić, bo nie ma na pieniędzy. Jest więc ostatnim Mohikaninem.
Mój kolega z kolei bardzo pragnął mieć własny lokal. Knajpę po prostu. Niestety zarobienie na ten interes w Polsce jest niemożliwe. Człowiek, który ma marzenie, nie może go zrealizować po 20 latach istnienia „wolnej Polski”. No chyba, że zadłuży się na całe życie. Jeśli to jednak zrobi przegra, bo urzędnicy nie dadzą mu żyć. Nie dość, że będzie bulił rozmaitym kontrolerom, którzy zjawiają się w takich miejscach, jak szarańcza, to jeszcze będzie płacił raty kredytu. No, ale marzenie jest marzeniem i musi się spełnić. Mój kolega wyjechał więc do Ameryki. Nie miał wizy, co oczywiste, więc dostał się tam przez Meksyk, przepływając wpław Rio Grande, tuż pod okiem meksykańskich pograniczników, którzy mają zwyczaj strzelać zanim zadadzą jakieś pytanie. Pracował tam pięć lat remontując domy i wrócił. Jego marzenie się spełniło. Tyle, że bez istnienia takiego kraju, jak USA spełnić by się nie mogło.
Mój inny kolega był od dzieciństwa przegrany. Miał dysleksję, nie potrafił zapamiętać prostego tekstu, wyrzucano go ze szkół wszelakich. W końcu trafił do OHP czy czegoś podobnego. Tam okazało się, że potrafi malować i rysować. Nigdy się tego nie uczył, nie ma żadnej wiedzy teoretycznej. Potrafi i już. Wszyscy się oczywiście zaraz zaczęli nabijać z tej jego umiejętności. Tak to bywa kiedy ktoś coś potrafi, a inni nie potrafią. Nawet matka się z niego śmiała i doradzała mu, żeby zajął się jakąś uczciwą pracą. On jednak wiedział swoje. Wyjechał do Holandii i tam zaczął sprzedawać swoje obrazki i druciane rzeźby siedząc na ulicy. Zarabiał nieźle. Pewnego dnia przyszli do niego przedstawiciele biura turystycznego ‘Flamingo”. Kucnęli sobie przy nim i zaproponowali, by zaprojektował da nich rzeźbę flaminga. Miała być nagrodą w jakimś corocznym konkursie organizowanym przez firmę. Oczywiście on to zrobił. Potem zaczął wystawiać w jednej z awangardowych galerii w Rotterdamie i sprzedawał swoje dzieła coraz częściej. Kilka obrazów wyjechało nawet do Nowego Jorku. Kiedyś zaproponowano mu zaprojektowanie serii paczek do zapałek. Zrobił to, ale potem okazało się, musi to sam sprzedawać. Był akurat w Polsce i chodził z tym po Krakowie. Ludzie kupowali i pytali kto tę rewelację wymyślił. On na to –ja! Nikt mu nie wierzył. W Warszawie mieli mu zrobić wystawę, ale nie zrobili. No bo jak? Dyslektykowi gdzieś hen, hen spod niemieckiej granicy wystawę w stolicy robić? Kto to słyszał?
Tomek do dziś sprzedaje swoje obrazy i jeździ po świecie. Nie jest może zbyt bogaty, ale jest artystą. Prawdziwym, takim który żyje ze swojej sztuki i nie potrzebuje do jej promowania zgrai pismaków i krytyków.
Jest jeszcze wujo Janek, o którym tu pisałem – „Jak wujo Janek rezerwistów pokonał”. Musiał on swego czasu stawić czoło dwudziestce młodszych odeń o pokolenie mężczyzn. Dzięki dogłębnemu zrozumieniu najważniejszej życiowej prawdy, która brzmi – jeden może więcej niż dziesięciu – odniósł wielkie zwycięstwo, a zęby napastników można było zbierać po podwórku jeszcze przez długi czas po bójce.
I tacy właśnie są ci zwyczajni, szarzy Polacy, do których apelują politycy kokietując ich znajomością ceny jabłek i pani Ewy ze Skarżyska.
Inne tematy w dziale Gospodarka