coryllus coryllus
2551
BLOG

Dzieci peerelu. (18). Gry i zabawy

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 27

Naszą podstawową rozrywką w czasach Polski Ludowej była telewizja. To z telewizji dowiadywaliśmy się, jak wygląda świat, to telewizja straszyła nas bombą atomową i amerykańskim imperializmem, to tam wreszcie pokazywali wszystkie te wspaniałe filmy, które zapłodniły moją wyobraźnię. Nie chodzi mi tu bynajmniej o produkcje dla młodzieży, ale o amerykańskie filmy wojenne, które – dziś to nie do pomyślenia – wyświetlane były w piątkowe wieczory. Obejrzałem sobie wtedy, na przykład, „Dziennik z Guadalcanal” z Anthony Quinnem w roli głównej, potem „Działa Navarony” i inne równie znakomite produkcje. W sobotę zaś pokazywano westerny, które uwielbiałem. Tym co odróżniało tamte filmy od dzisiejszego badziewia była klasa aktorów i ich niezaprzeczalny autentyzm. Gregory Peck czy Humphrey Bogart występowali zawsze w filmach prawdziwych. Nie było tam miejsca na jakieś propagandowe idiotyzmy, był tylko ludzki dramat. Scenariusze tych obrazów pisali ludzie, którzy stawiali sobie za cel rozbawianie widza lub wzruszenie go autentycznymi emocjami. Autentycznymi czyli takimi, który płyną z codziennych naszych działań, decyzji i zaniechań. Dziś już tego nie ma, bo i skąd mają się brać takie prawdziwe emocje, skoro wszyscy siedzą prze telewizorami i oglądają seriale.

Telewizja nie wypełniała nam jednak całego czasu. Spędzaliśmy go także na różnych grach i zabawach. Kiedy wiele lat później opowiadałem o tych naszych grach pewnemu człowiekowi z Warszawy, nie uwierzył mi, śmiał się i mówił – no co ty? Tak robiliście? To są jakieś historie z czasów Kopernika, kiedy jeszcze zabawek nie było.
Zabawek rzeczywiście nie było zbyt wiele, ale radziliśmy sobie bez nich. Graliśmy, na przykład, w klipę. To stara bardzo i niezwykle emocjonująca gra zespołowa. Bywa czasami bardzo brutalna, a to z tego powodu, że bierze w niej udział bardzo duża liczba zawodników. Nie ma właściwie górnego limitu. Nawet dwieście osób może grać w klipę, jeśli tylko znajdą odpowiednio duży plac, by się zmieścić. Nas nie było aż tylu, ale miejsca mieliśmy sporo, graliśmy na gromadzkich pastwiskach, gdzie mieszkańcy naszej osady pasali krowy, konie i gęsi. Częściej jednak graliśmy wprost na ulicy.
Klipa to kawałek drewna w formie graniastosłupa ze ściętymi końcami, ma dwie ścianki szersze i dwie węższe. Na tych węższych trzeba scyzorykiem wyciąć rzymskie cyfry V i X, na szerszych zaś cyfry I i III. Zawodnicy, ilu by tam ich nie było dzielą się na dwie drużyny. Potrzebne jest jeszcze narysowane na ziemi duże koło, a w nim rowek w poprzek którego układa się klipę. Każdy z zawodników dzierży w dłoni kij. Kije są różnej wielkości i grubości co nie pozostaje bez wpływu na wynik rozgrywek. Na pozór to która drużyna rozpocznie grę decyduje się w losowaniu. W rzeczywistości jest jednak inaczej. Pierwszy zawodnik podchodzi do ułożonej w poprzek rowka klipy i wsuwa pod nią koniec kija. Następnie silnie podbija ją do góry, w stronę stojącej naprzeciwko grupy graczy. Drużyny są pomieszane, czasem skłębione i mocno podenerwowane. Przed inaugurującym grę zawodnikiem stoi więc spory tłumek, który usiłuje złapać lecącą klipę. Jeśli uda się to komuś z drużyny przeciwnej, wtedy on idzie do koła i wyrzuca klipę. Jeśli zaś złapie ją ktoś z tej samej grupy, do której należy rozpoczynający grę, wtedy zaczyna się walka o punkty. Klipę rzuca się do wyrysowanego na ziemi koła, tak jak kostkę do gry w Chińczyka. W zależności od tego jaka rzymska cyfra ukaże się na górnej ściance tyle razy zawodnik rozgrywającej drużyny ma prawo uderzyć w klipę. Od siły tych uderzeń zależy ilość zdobytych punktów. Klipę trzeba walnąć mocno w jeden ze ostruganych końców, wtedy podskakuje ona w górę. Następnie, kiedy jest już w powietrzu trzeba ją z całej siły uderzyć, tak aby poleciała jak najdalej. Tyle razy, ile wskazywała to cyfra na ściance – raz, trzy razy, pięć lub dziesięć. Uwaga! Ilość punktów tak naprawdę zależy od sprawności graczy, a nie od liczby uderzeń. Bywali tacy gracze, którzy jednym machnięciem kija posyłali klipę w kosmos i tacy, którzy po dziesięciu uderzeniach nie byli w stanie przesunąć jej dalej niż o dwadzieścia metrów. Kiedy klipa upadnie po raz ostatni licz się kroki od tego miejsca do brzegu koła, w którym rozpoczęliśmy grę. Ilość kroków to ilość punktów. Często zdarza się tak, że po wyrzuceniu klipy z koła nikt jej nie złapie. Dzieje się tak dlatego, że zawodnicy rzucając się na nią przeszkadzają sobie wzajemnie, popychają się, gryzą i próbują wsadzić palce do oczu temu, który jest akurat najbliżej klipy. Kiedy więc nikt jej nie złapie i klipa upadnie na ziemie, grę rozpoczyna po prostu ten zawodnik, który wyrzucał ją z koła, podbija ją w tym miejscu gdzie upadła i robi to tyle razy ile wypadło na górnej ściance. Potem liczy się punkty. Gra w klipę jest grą piękną, rozwijającą tężyznę fizyczną i promującą zasady zdrowej rywalizacji pomiędzy młodymi ludźmi. Jest także, co najważniejsze, grą prostą i nawet najgłupszy dzieciak nauczy się jej zasad w pięć minut.
Ja wolałem zawsze grać w klipę niż w piłkę nożną, w którą grac nie umiałem i nie nauczyłem się tego do dziś.
Dużą popularnością cieszyły się gry hazardowe. Ten rodzaj rozrywki – tak się jakoś to ułożyło – uprawialiśmy najczęściej w szkole. Może przez to, że nauczycieli baliśmy się mniej niż własnych rodziców. Nauczyciel mógł najwyżej zabrać nam pieniądze, a matka z ojcem mogła jeszcze przeciągnąć kijem po grzebiecie. To dawało wyraźną różnicę jakościową i powodowało, że ryzyko grania na pieniądze w szkole było mniejsze.
Graliśmy w trzy rodzaje gier; w deszczyk, w dmuchawki i w ściankę. Pierwsza polegała na tym, by z odpowiedniej wysokości rzucać pieniążkami tak, aby jeden spadł na drugi, choćby brzegiem. Jeśli się to udało wtedy rzucający zgarniał całą pulę. Najłatwiej mieli ci, którzy dysponowali dużymi pięcio lub dwuzłotowymi monetami. Nie wiem czy ktoś je jeszcze pamięta, chodzi mi o te alupulonowe dwójki z gałęzią jabłoni i piątki z rybakiem. Te piątki były szczególnie wartościowe ze względu na swą średnicę.
W dmuchawki grało się na szkolnych parapetach. Dwóch graczy dmuchało krótkim dmuchem na monetę, najczęściej złotówkę i ta musiała podskoczyć, a następnie spaść na monetę przeciwnika. Wtedy zwycięzca zabierał obydwie monety.
Ścianka była grą najbardziej emocjonującą, a to z tego względu, że wygrywało się dużo pieniędzy. Chodziło o to, by rzucić pieniążkiem o ścianę, pieniążek miał się odbić i spaść na jedną z wcześniej rzuconych monet, które leżały pod ścianą. To nie było proste. I zwykle pod ścianką gromadziło się sporo grosza. Jak ktoś miał szczęście w jednej sekundzie stawał się krezusem. Ja wygrałem w ściankę raz, ale nie udało mi się zgarnąć puli. Graliśmy bowiem na podwórku mojego kolegi, który był ode mnie starszy, silniejszy i bardziej brutalny. Kiedy rzuciłem się by zbierać te groszaki odepchnął mnie tak, że upadłem na budę jego psa – Ciapka. I to cholerne bydlę wyskoczyło z budy i ugryzło mnie w plecy. Bałem się wrócić do domu, a kiedy już tam przyszedłem zapadał zmrok. Markotny i osowiały usiadłem przy stole mając w pamięci wszystkie opisy objawów wścieklizny, jakie w życiu czytałem. Nie wiedziałem czy Ciapek był szczepiony, bo ten skurczybyk, mój kolega nie powiedział mi tego. Siedziałem i siedziałem, aż w końcu zdobyłem się na odwagę i rzekłem do mojego przygotowującego się już do snu taty – wiesz co, pies mnie dziś ugryzł.
Ojciec zapytał tylko czyj to był pies, a w następnej minucie, ubrani byle jak, w co tam było pod ręką pędziliśmy do domu mojego kolegi i jego rodziców. Tata mój przez całe swoje życie miał kilka wyrazistych wystąpień publicznych w mojej obronie i w tamtym dniu właśnie widziałem jedno z nich. Kazał mi zaczekać w podwórku, a następnie nie bacząc na późną porę załomotał do drzwi. Powtórzył to kilkakrotnie. Kiedy mieszkańcy z trwogą w głosie zapytali – kto tam? – Ojciec wydarł się na całe gardło, tak, że słyszeli go chyba pod lasem. – Wiesiek – kurwa twoja mać – ten twój pies mi chłopaka pogryzł, a tyś nic nie zrobił?! Idę na milicję!
Po tych słowach Wiesiek otworzył drzwi, stanął blady w progu i zaczął się tłumaczyć. Nie miał w tym żadnej wprawy więc bełkotał tylko przez chwilę, a na koniec, żeby udobruchać mojego tatę obiecał, że – cytuję – tak wpierdoli temu swojemu chłopakowi, aż mu skóra z pleców zlezie. To tatę uspokoiło.
O wiele cichszym już głosem zażądał więc świadectwa szczepienia Ciapka, a na zadane przez Wieśka zdziwionym głosem pytanie – Teraz w nocy?! – odpowiedział – Tak kurwa, właśnie teraz.
Poczłapał więc Wiesiek w głąb domostwa, obudził swoją żonę i razem zaczęli szukać tego świstka. My zaś staliśmy na dworze i było nam coraz bardziej zimno. Powiedziałem o tym w końcu tacie, ale kazał mi siedzieć cicho i zagroził natychmiastowym wykonaniem szczepienia przeciw wściekliźnie, które jak wiadomo polegało na tym, że szczepionemu dawano dwanaście bardzo bolesnych zastrzyków w brzuch. Zamilkłem więc i czekałem. Po kilkunastu minutach Wiesiek pojawił się znowu i łamiącym się głosem oznajmił, że świadectwo szczepienia Ciapka zginęło. Tata westchnął, zagroził, że przyjedzie tu jutro po południu i Wiesiek ma mieć to świadectwo. Potem poszliśmy do domu. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że nikt nie przejął się moją raną na plecach. Nikt jej nie obejrzał i nie opatrzył. Widocznie wszyscy mieli świadomość, że Ciapek, wiejski kundel trochę większy od kreta, nie mógł mi zrobić jakiejś poważnej krzywdy. Nie pamiętam już czy Wiesiek pokazał ojcu to świadectwo szczepienia, ja w każdym razie na wściekliznę nie zachorowałem. Od tamtej pamiętnej gry w ściankę rzadziej już także hazardowałem się w gronie kolegów. Wolałem inne rozrywki.
Na naszej ulicy, w moim i pobocznych rocznikach porodzili się sami chłopcy. Kiedy byliśmy dziećmi nie było to uciążliwe, bo dziewczyny do pewnego momentu bardzo przeszkadzają chłopakom. Zmieniło się to później, ale dla mnie nie miało już znaczenia, bo wyjechałem z naszego miasta na bardzo długo. Chłopcy jak wiadomo bawią się i grają w gry chłopięce. Ich obyczaje, nie łagodzone i nie kontrowane charakterem dziewcząt - nie chodzi mi tu bynajmniej o łagodność, bo nigdy nie spotkałem łagodnej dziewczynki – stają się z wolna coraz dziksze i bardziej nieludzkie. Wyzwiska i groźby jakie rzucaliśmy pod swoim adresem były tak straszliwe, że dziś nie ośmieliłbym się ich powtórzyć, graliśmy wyłącznie w brutalne gry i  zwalczaliśmy się bez litości dzieląc wcześniej naszą grupę rówieśniczą na dwie drużyny. Bawiliśmy się w Indian, w wojnę, albo graliśmy w karty, w gry tak głupie i nieprzyzwoite, jak na przykład najsłynniejsza dziecięca gra w karty znana pod nazwą Historyczny Upadek Japonii. Należy przeczytać jedynie pierwsze litery tych słów, by zorientować się, o którą grę chodzi.
Dzień nasz zaczynał się po teleferiach i rytualnym obejrzeniu przygód czterech pancernych i psa po raz dziewiąty w życiu. Potem szliśmy na łąki. Ja mieszkałem najdalej, a przede mną mieszkał rudy Maciek. Obaj mieliśmy najdłuższą drogę do pokonania i idąc po przeciwległych stronach ulicy przezywaliśmy się straszliwie, wiedząc, że za chwilę będziemy ze sobą walczyć lub grać w przeciwnych drużynach. Nie my dwaj jednak biliśmy rekordy w oryginalności wyzwisk, prym dzierżyli w tej konkurencji Sylwek i Grzesiek, którzy idąc ulicą ryczeli na całe gardło – Ty złodzieju - albo           - ty papierośniku. Papierosy palili bowiem obydwaj i choć wiedzieli, że źle czynią, nie mogli się pozbyć tego wstrętnego nałogu.
I tak to właśnie mijały najpiękniejsze lata mojego życia.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (27)

Inne tematy w dziale Rozmaitości