coryllus coryllus
217
BLOG

O kulturze nienarodowej

coryllus coryllus Gospodarka Obserwuj notkę 34

 

Spośród wszystkich fikcji, jakimi jesteśmy karmienie od wielu już dziesiątków lat najtrwalsza jest ta, która mówi, że sztuka jest czymś samoistnym wyrastającym na glebie indywidualności twórcy, czymś odległym od takich bytów jak naród.
 
Przekonanie to wzięło się stąd, że w latach 1864 – 2010 wszelka artystyczna aktywność podzielona została na dwa rodzaje – awangardową i zachowawczą. Tak to się przedstawia w podręcznikach dla gimnazjów i liceów i tak to w ludzkich głowach funkcjonuje. Data, którą podałem na początku – 1864 nie jest przypadkowa. To rok, w którym Manet wystawił „Olimpię”. Można by podać datę wcześniejszą, rok w którym Courbet wystawił „Kamieniarzy”, ale nie ma to większego znaczenia dla naszych dzisiejszych rozważań. Chodzi o połowę XIX wieku, kiedy to niezależni artyści zbuntowali się przeciwko akademii i przeciwko tematom przez akademię lansowanym.
 
Miast rozbudowanych scen mitologicznych zaczęli malować pejzaże, robotników przy pracy, albo puszczalskie aktorki leżące na sofach, czyli świat im dostępny. Zaczęli dokumentować swoją epokę. Nie wiem czy cesarz Napoleon III otwierając salon niezależnych zorientował się, jak szalenie ważną rolę w kulturze Francji spełniają ci wyśmiewani przez odbiorców i krytykę pacykarze, ale fakt pozostaje faktem – dał im szansę. Państwo pozwoliło oficjalnie, na obecność tej sztuki w przestrzeni publicznej. Z czasem śmiech na ustach krytyków zamarł i zastąpił go zachwyt. Stało się tak dlatego, że to co ci wszyscy malarze drugiej połowy XIX wieku przedstawiali szalenie się podobało i dobrze sprzedawało. Cóż takiego było na tych obrazach co urzekało klientelę? Czy, jak twierdzą historycy sztuki, chodziło o nowy sposób ukazywania rzeczywistości, poprzez plamy barwne? A może o płaskie plany Maneta? A może jeszcze o coś innego? Może o tą właśnie aktualność, o to że malarz brał tematy z tego co widział za oknem? Nie, proszę szanownych państwa, to wszystko podobało się szalenie bogatym i biednym Francuzom, a potem bardzo bogatym Amerykanom, ponieważ na tych wszystkich obrazach była Francja. Nic zaś nie obchodzi Francuza bardziej niż Francja właśnie i nic nie imponuje bogatym Amerykanom żydowskiego pochodzenia bardziej niż owa Francja. Z jej tradycją, kulturą i umiejętnością dostosowania się do nowych czasów. Reszta to plewy.
 
Oczywiście – kiedy okazało się, że ten artystyczny biznes kręci się, jak nie wiem co, a we Francji jest tyle artystycznych indywidualności z prawdziwego zdarzenia, że można by nimi obdzielić dwie planety wielkości Jowisza, należało biznes rozkręcić. I tu dochodzimy do momentu krytycznego. Promocją sztuki przestało zajmować się państwo, a zaczął międzynarodowy kapitał. Wtedy właśnie, w pierwszej połowie XX wieku karierę zrobiło pojęcie awangardy. To nowoczesność dzieła decydowała czy jest ono dobre czy nie, tym kryterium posługiwali się dziennikarze i rozmaici mędrcy, tym kryterium posługiwali się także handlowcy. Nowoczesność czyli co? Nazwijmy to odrealnieniem. Skoro sztuka wyplątała się z więzów łączących ją z państwem i narodami, miała przed sobą tylko jedną drogę – deformację. I tak to się właśnie rozwijało od ruchu Da-da począwszy, aż do dziś. Obrastało to w publikacje, w dokumentacje i stawało się coraz większe, ważniejsze i bardziej poważne, o wiele bardziej niż ta biedna akademia, w której uczono, jak namalować przysięgę Horacjuszy.
 
Stało się tak wielkie, że właściwie nie ma sposobu by się od tego uwolnić. Zawłaszczyło sobie to sferę kultury, w której do tej pory dominowało państwo właśnie. Stało się od państwa ważniejsze.  Mamy to wszędzie. Zawłaszczył ten potwór wszystkie pojęcia, wyrobił sobie legitymację z napisem – nowa, awangardowa tradycja, u której początku stoją właśnie eksperymenty ze światłem i tematem połowy XIX stulecia.
 
Nie może być bowiem sztuki bez tradycji i dobrze wiedzą o tym wszelkie awangardy. Tworzący je ludzie nie marzą o tym by zbawiać ludzkość i otwierać jej oczy na prawdziwy świat, będący poza zasięgiem ich zmysłów. Takie rzeczy śniły się Vincentowi van Gogh. Oni chcą tylko dobrze opłacanych synekur i gwarancji, że to ich obrazy lub rzeźby będą w katalogach, ich – nie kogoś innego.
 
Dziś zresztą wszystko jest już troszkę bardziej zdegenerowane, twórczość stała się przemysłem, ale to jest temat na osobną dyskusję.
Największym wrogiem awangard wszelakich jest sztuka narodowa, bo nawet nie religijna. Nikt dziś, w dobie upadku kościoła, nie będzie konkurował na rynku z awangardą sprzedając obrazy religijne. To przeszłość. To czego nowy, świecki uniwersalizm nie znosi to sztuka narodowa właśnie. Choć owa niechęć nie dotyczy wszystkich narodów, ale jedynie małych narodów europejskich. Przykładem niech będzie kino. Ze spokojem można lansować nowe kino irańskie, nowe kino chińskie, ale gorzej jest już z kinem polskim, bo ono powraca do tradycji narodowej. Jak kino każdego kraju. Przecież te irańskie i chińskie filmy są o Irańczykach i Chińczykach, a nie o kosmitach. Można w Polsce lansować filmy z Bollywood, ale nie można zdecydować się na dystrybucję filmy Ewy Stankiewicz. Bo film, który zrobiła później ma charakter narodowy.
 
Do ogromnej kariery awangard przyczynili się ludzie tacy, jak Józef Stalin i Adolf Hitler, obaj uważali, że ruchy awangardowe nie nadają się do tego, by promować ich państwa, stąd polecieli na nowo zinterpretować tradycję romantyczną i akademicką i wykorzystali ją do swoich celów. Wyszło to koszmarnie i kompromitująco dla tworzących wtedy artystów, nierzadko zdolnych ludzi. Pięć lat wojny sprawiło także,  że ruchy awangardowe wyszły z pożogi w glorii męczeństwa, po to tylko, by natychmiast zająć się polityką i rozwalaniem „złego kapitalizmu” na polecenie Moskwy. Stalin mógł sobie nie tolerować tych nowomodnych pacykarzy u siebie, mógł kazać malować realistyczne obrazy z krowami i zachodzącym słońcem, ale w Europie chciał widzieć awangardowy, upolityczniony uniwersalizm, bo dobrze zdawał sobie sprawę z jego destrukcyjnej roli.
 
Czy widzę jakąś szansę na zmianę tego stanu rzeczy? Właściwie tak, widzę. Przecież to badziewie nie może się sprzedawać w nieskończoność po tak horrendalnych cenach, w końcu zacznie tanieć i zamieni się w zwykłe śmieci. Zmienia się także odbiorca sztuki, który już ma dosyć oglądania gołej baby tarzającej się w farbie, albo jakiejś pryszczatej studentki co obiera kartofle w muzeum. W dodatku za nasze pieniądze. Bo przecież ministerstwo kultury wspiera projekty artystyczne. Wreszcie to się po prostu przestanie opłacać, a koszta promocji tej sztuki przez duże „SZTU” przewyższą zyski. Mogę się mylić oczywiście, ale mam nadzieję, że jednak racja jest po mojej stronie.
 
 
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (34)

Inne tematy w dziale Gospodarka