Oszustwo i nieuczciwość były w Polsce Ludowej tak przewidywalne jak wschody i zachody słońca. Na oszustwo szczególnie narażone były dzieci. Jeśli mama wysłała jakiegoś Jasia czy Kasię do sklepu z pieniążkami, nie nauczywszy swych pociech wcześniej liczyć i upominać się o swoje, mogła być pewna, że maluchy zostaną ograbione z groszaków przez uśmiechniętą panią ekspedientkę. Przed takim oszustwem nie było obrony, bo dziecku nikt nie wierzył i wszystko co próbowaliśmy opowiedzieć rodzicom – no spora tego część – uznawane było za konfabulację i fantazję. Rodzice oszukanych dzieci jeśli nie mieli silnego poczucia godności, jeśli bali się – a bało się wówczas bardzo wielu – własnego cienia nie byli w stanie pomóc w takiej sytuacji. W ogóle poradzić sobie w sklepie w tamtych czasach nie było wcale łatwo. Były kolejki – wiadomo, ale poza tym były w tych kolejkach rozmaite dzielnicowe, koleżeńskie, partyjne i mafijne układy. Nie wystarczyło stanąć za mięsem, czekać cierpliwie i po dojściu do lady poprosić o jakiś ochłap. Tak myśleli naiwni. Trzeba było znać ekspedientki, wiedzieć coś o nich, na przykład czy lubią komplementy, albo wyroby czekoladopodobne, albo mężczyzn. Trzeba było zapytać je o zdrowie dzieci, bez nadziei, że raczą w ogóle odpowiedzieć, bo stosuneczki kolejkowe były w tamtych czasach wprost potworne, a paniusia sprzedająca spod lady czarny salceson mogła nawrzucać jobów profesorowi uniwersytetu właściwie bezkarnie. Ten zaś mógł jedynie przytakiwać w strachu, że nie sprzedadzą mu tego świństwa, które nie nadawało się nawet na żarcie dla cyrkowych niedźwiedzi.
Znałem tylko dwie osoby, które w tych trudnych i ponurych czasach potrafiły kupić w sklepie cokolwiek bez kolejki. Jedną z nich był mój tata, a drugą dziadek mojego kolegi. Tata, kupował z pominięciem wszelkich reguł dlatego, że lubiły go wszystkie sprzedawczynie, należał bowiem do tego typu mężczyzn, którzy jak to się mówi – potrafią zagadać. Zagadywał więc ojciec wszystkie te larwy, one śmiały się upiornie, podając mu batoniki, cukierki, owoce południowe, rybę, albo jakiś boczek wędzony. On zagadywał dalej i na oczach zahipnotyzowanej kolejki, która parzyła na niego wielkimi oczami nie odzywając się, pakował to dobro do siatki z kółkami. Potem szedł do domu i my, jego dzieci mogliśmy jeść te wszystkie luksusowe produkty.
Inną zupełnie metodę stosował dziadek mojego kolegi. Był to typ wychowawcy. Brutalnego, ale sprawiedliwego. Należał do najstarszych mieszkańców naszej ulicy i pamiętał wszystkie szczegóły z życia osób tam zamieszkujących. Każdy więc kto chciał powstrzymać jego wędrówkę ku ladzie i rozłożonym tam towarom narażony był na ostre jak uderzenie biczem wspomnienie jakiegoś wstydliwego lub nieprzyjemnego faktu z przeszłości. Dziadek mojego kolegi bardzo szybko wychował sobie kolejki we wszystkich sklepach w okolicy i nikt nie śmiał mu przeszkadzać w robieniu zakupów. Ludzie stali pokornie, choć wściekłość w nich wzbierała, ale każdy milczał, bo każdy miał coś na sumieniu i chciał to ukryć. Dziadek zaś wiedział o tym doskonale i wykorzystywał ów lęk z premedytacja i okrucieństwem. Ewentualne riposty dotyczące jego własnego życia i postępków z młodości miał za nic. Był więc, jako klient, całkowicie bezkarny, wręcz niezniszczalny.
W kolejkach dochodziło czasem do bójek na pięści, ale zdarzało się to najczęściej w tych sklepach gdzie sprzedawano alkohol, albo bieliznę damską. Ja sam byłem kiedyś świadkiem takiej bójki przez sklepem z wódką, bo z alkoholi sprzedawano u nas wtedy głównie wódkę, piwo nie było zbyt popularne, a o tanie wino nie wzbudzało takich emocji i było uważane za napój niedorostków i szczyli. W bójkę wdał się niejaki Tolek, mieszkaniec naszej ulicy, jego przeciwnikiem był zaś jakiś obcy mężczyzna, który przyplątał się do nas gdzieś ze świata i koniecznie chciał kupić butelkę wódki, która według tajemnych transakcji i umówi zawartych z ekspedientką należała się Tolkowi. Było akurat po piętnastej i wszyscy mieszkańcy wracali z pracy. Publikę miał więc Tolek solidną i bójkę wygrałby z całą pewnością, gdyby jakiś kapuś nie zawiadomił milicji, która sprała pałami obydwu walczących na oczach rozweselonego tłumu a wódkę zabrała ze sobą jako dowód rzeczowy.
Mój tata i jego sposób bycia - wesoły, ale stanowczy, a czasem wręcz śmiertelnie poważny chronił mnie przez długi czas przed nadużyciami ekspedientek. Podobną osłonę dawał dziadek mojemu koledze i jego bratu. Nikt nie naciągał nas na drobne i nie zabierał naszej reszty, którą wydawano nam po zakupie lodów czy napojów.
Zdarzyło się to kilka razy, ale po interwencjach, dodam od razu – bardzo stanowczych, a czasem wręcz brutalnych praktyki te ustały.
Pierwszy raz oszukano mnie przy zakupie lodów włoskich w barze o niespotykanej nigdzie nazwie „Pod semaforem”. Pani, która wydawała resztę odliczyła sobie jakichś tam napiwek. Na nieszczęście dla niej pieniążki na lody wręczył mi tata, który zawsze miał wszystkie aktywa dobrze policzone, a dodawanie, odejmowanie, mnożenie i dzielenie było jego żywiołem. Był ojciec – rzec można - demonem arytmetyki – to także, nic więcej, uratowało go od nędznego losu pracowników najemnych, którzy musieli tyrać od świtu do nocy, w smarach i brudzie wokół lokomotyw parowych lub wielkich samochodów.
Ludzie, których los postawił po wojnie samych wobec zmienionego gwałtownie i okrutnego świata, a tak właśnie uczynił ów los z moim tatą, małe mieli szanse by poradzić sobie w tym świecie jakoś i nie okupić tego zdrowiem lub życiem. Jedyną szansą były dla nich silne więzi rodzinne, a te przeszły w tamtych czasach straszną próbę lub osobiste zdolności w jakiejś dziedzinie. Mój tata nauczył się liczyć. Nauczył się tego bardzo szybko i bardzo dokładnie. Dziś może się to wydawać śmieszne, ale w czasach jego młodości, a nawet mojego dzieciństwa nie była to umiejętność powszechna. Posiadanie tajników arytmetyki czyniło z ojca postać wyjątkową bardzo długo, tak długo, że nawet ja nie mogłem w to uwierzyć.
Nie mieściło mi się w głowie po prostu, że wśród tych wszystkich ludzi, którzy stanowią zawodowe i koleżeńskie grono mojego taty jest aż tylu głąbów, nie umiejących policzyć ile drewna jest w kubikach stojących na rampie przy otwartych wagonach. Owa, niezwykła umiejętność taty bywała w wielu przypadkach ratunkiem i rozrywką, głównie dzięki zaskoczeniu, nikt bowiem nie spodziewał się, że ojciec potrafi mnożyć w pamięci wielkie liczby i podawać prawidłowe wyniki po kilkusekundowym namyśle.
Ku utrapieniu i zgryzocie ojca, żadne z jego dzieci nie odziedziczyło zamiłowania do liczb. Tata uważał to za klęskę i nie lubił nas za to bardzo.
Z jego przywiązania do dokładności nie zdawała sobie także sprawy ta kobiecina sprzedająca lody „Pod semaforem”. Zagarnęła więc część moich pieniędzy i szczęśliwa odprawiła mnie spod okienka. Wróciłem do domu.
- Pokaż resztę – rzekł tata, kiedy tylko mnie zobaczył
Pokazałam. Tata zaklął brzydko, choć w codziennym życiu starał się nie używać słów wulgarnych i obraźliwych. Wziął mnie za rękę i poszliśmy do baru „Pod semaforem”. Kiedy tam dotarliśmy ojciec lekceważąc zgromadzonych w ogonku dorosłych i dzieci zbliżył się do okienka. Nic nie powiedział tylko pokazał sprzedawczyni monety na dłoni, a potem wskazał mnie palcem. Do tego doszło jeszcze to charakterystyczne spojrzenie człowieka, który miał swój udział w wielkiej wojnie światowej i stał się przez to okrutne doświadczenie całkowicie odporny na żarty, nawet bardzo śmieszne. Sprzedawczyni bez słowa wrzuciła na tatową dłoń dwie monety. Potem poszliśmy do domu. Przez całą drogę ojciec nie spojrzał na mnie ani razu.
Drugim razem próbowała oszukać mnie kierowniczka sklepu z artykułami papierniczymi. Było to tak bezczelne i chamskie, że wzdragam się nawet dziś na myśl o tej przygodzie. Jako dziecko spędzałem czas przeważnie na dworze, ale gdy była brzydka pogoda rysowałem na kartkach z bloku wielkie bitwy z udziałem wielu żołnierzy, którzy biegli do natarcia i strzelali do siebie z rozmaitej broni. Czasem też rysowałem czołgi, a kiedy one mi się znudziły – rycerzy w zbrojach. Zużywałem tych bloków bardzo dużo i rodzice patrzyli na to przychylnie licząc, że może rozwiną się we mnie jakieś zdolności plastyczne wykraczające poza standardy chłopięcej ikonografii. Po bloki rysunkowe chodziłem sam, do sklepu na koniec ulicy, który dziś jest przerobiony na delikatesy. Sprzedawczyniami były tam dwie panie, obydwie były żonami oficerów, co tylko na pozór wydawać się mogło gwarancją ich uczciwości. Jedna z nich miała tapirowane włosy, tę drugą słabo pamiętam, pewnie dlatego, że to nie ona mnie oszukała.
- Poproszę blok – powiedziałem kładąc na ladę banknot.
Pani kiwnęła głową zgarnęła kasę z lady i schowała ją do kieszeni fartucha. Wydała mi resztę, a potem, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie, wyszła na zaplecze i tyle ją widziałem. Stałem przy tej ladzie i stałem, było przedpołudnie i w sklepie nie było żywej duszy. Czekałem na mój blok i nie zamierzałem odejść. W końcu z zaplecza wyszła druga ekspedientka, popatrzyła na mnie dziwnie i zapytała czego sobie życzę. Ze łzami w oczach powiedziałem jej, że chciałem kupić blok, ale ta pani – tu wskazałem na tę wychodzącą właśnie z kantorka natapirowaną swołocz – wzięła moje pieniądze i nie dała mi bloku.
Sprzedawczyni przeliczyła monety, które ściskałem w dłoni i stwierdziwszy, że jest to reszta bez słowa wręczyła mi blok rysunkowy z wyobrażoną na okładce głową psa. Blok miał kolor zielony i nosił poważną wielce nazwę – teczka rysunkowa.
Kiedy wróciłem do domu opowiedziałem oczywiście o wszystkim, nigdy bowiem nie udawało mi się utrzymać niczego w tajemnicy. Tata nie pochwalił mnie wcale. Nawet się nie odezwał. Od tamtej chwili dawał mi po prostu pieniądze i nie pytał już ile reszty przyniosłem z powrotem.
Inne tematy w dziale Rozmaitości