Całe nasze dzieciństwo było jednym wielkim poszukiwaniem pyszności, czyli różnych atrakcyjnych rzeczy nadających się do zjedzenia. Pragnienie to – towarzyszące nam prawie zawsze – jest, kiedy patrzę na to dziś, całkowicie niezrozumiałe. Nasz dom był pełen pyszności. Mama robiła pyszne ciasta, drożdżowe, serniki, makowce, przeróżne ciastka, a czasem torty, tata wyrabiał wędliny, marynowaliśmy grzyby i ogórki, kisiliśmy kapustę. Smak tego wszystkiego był nieporównywalny z żadnym z dzisiejszych produktów. W dodatku wszystkie te wspaniałości robione były w warunkach wręcz fantastycznych, przy braku podstawowych produktów. Jajek nie było w sklepie, trzeba je było zamawiać na wsi, za rodzynkami lataliśmy po całym mieście, jedynymi dostępnymi komponentami do produkcji ciast, jakie znajdowały się w naszej spółdzielni były aromaty. Jakoś to jednak wszystko powstawało i my dzieci mieliśmy to niewyobrażalne szczęście, że mogliśmy zjadać te pyszności właściwie bez ograniczeń. Nie satysfakcjonowało nas to jednak.
Marzyliśmy o czymś innym. O tym mianowicie, żeby w naszych sklepach sprzedawano te wszystkie badziewne i pełne szkodliwej chemii świństwa, które widzieliśmy w przywożonych z zachodu katalogach i gazetach. Marzyliśmy o kolorowych napojach w puszkach, o puddingach i wielkich pudełkach kakao. Tak, jakby nasze, dobre kakao, które raz na dwa miesiąca pojawiało się w sklepie, w małych kartonowych pudełeczkach było gorsze lub niesmaczne. Marzyliśmy o ciastach opakowanych w błyszczącą folię, na której widać przekrój takiego placka, który ma w środku kolorowe galaretki. Uważaliśmy, że wszytko to musi być sto razy lepsze od tego co przygotowują dla nas nasze matki. Wierzyliśmy agresywnej reklamie jednym słowem i pielęgnowaliśmy swoje kompleksy biednych prowincjuszy, którzy marzą o wyrwaniu się do wielkiego świata, a świat ten kojarzy im się po prostu z bardziej kolorowym jedzeniem.
Nie pamiętam dokładnie kiedy to było, ale chyba w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, pojawiły się wtedy w rozmaitych prywatnych budach fantastyczne zupełnie napoje. Sprzedawano je w wąskich, foliowych torebkach i trzeba było pić je przez słomkę. Napoje te podawano z lodówki i my wszyscy, na całej ulicy oszaleliśmy zupełnie na punkcie tego picia. Zaczęło się błaganie rodziców o drobne na napój, pojawili się eksperci, którzy orzekali czy napój koloru żółtego jest lepszy od tego czerwonego, a może jest odwrotnie. Eksperci zastanawiali się w czasie zbiorowych narad na wielkim, przywleczonym przez nie wiadomo kogo, wydrążonym w środku pniu, który leżał na końcu ulicy, czy nie należałoby czasem porzucić tych żółtych i czerwonych napojów, a zacząć pić jedynie pomarańczowy, który jest najlepszy. Wszystkie te przemądre rozważania zakończyły się pewnego dnia, kiedy w budzie pojawił się napój koloru ciemnozielonego. Kolor taki ma dziś płyn do mycia naczyń o nazwie „Ludwik”. Rzuciliśmy się wszyscy na te zielone worki i piliśmy, piliśmy, piliśmy. Eksperci zaś orzekli, że jest to najpyszniejsza pyszność jaką zdarzyło im się wprowadzić do organizmu w całym swoim życiu. Ja też tak uważałem. Musiałem jednak zmienić zdanie już drugiego dnia po pojawianiu się w naszym miasteczku tych fantastycznych atrakcji w plastikowych workach.
W nocy, bowiem, po skonsumowaniu nieznanej moim rodzicom liczby napojów koloru zielonego pojechałem, jak to się mówi – do Rygi w tempie tak szybkim, jakbym siedział w odrzutowcu. Ojciec poleciał na pogotowie, bo myślał, że już po mnie, mama płakała, a ja oddawałem z siebie to co jeszcze kilka godzin wcześniej uważałem za najcudowniejszą rzecz na świecie. Cały następny dzień przeleżałem w łóżku, a rodzice kategorycznie zabronili mi picia tego świństwa, czego ja oczywiście nie posłuchałem. Potem okazało się, że nie tylko mnie spotkały podobne przygody, że zielony napój w kolorze płynu do mycia naczyń i nazwie „Ludwik” powalił na ziemię jeszcze kilku kolegów, którzy tuż po jego wypiciu wyglądali zdrowo i wesoło, a zdradliwe działanie tego specyfiku ujawniło się nocą, zupełnie tak samo jak w moim przypadku. Dziś pewnie byłaby z tego jakaś afera z SANEPID-em w tle, ale w tamtych czasach nikt się tym nie przejmował. Pochorowaliśmy trochę i wstaliśmy, nic się nie stało. A kiedy już doszliśmy do siebie ruszyliśmy na poszukiwanie nowych pyszności.
Niektóre dobre rzeczy przywożono do nas z zachodu. Nasza rodzina nie miała żadnych zagranicznych kontaktów, więc oglądałem te atrakcje rzadko. Pamiętam, na przykład, miękkie austriackie czekolady, które ktoś wstawił do kiosku na rogu, z zamiarem sprzedania ich spragnionym słodyczy dzieciom. Najlepiej jednak pamiętam orzeszki ziemne, solone, która smakowały mi tak, jak ten zielony napój. Pożarłem od razu całą puszkę i efekt był dokładnie taki sam jak po wypiciu tego napoju. Do dziś nie sięgam po fistaszki z puszki, taka mi po tym trauma została.
Bywały też inne źródła pyszność, odmienne całkowicie od tych opisanych wyżej, dostęp do nich mieli jednak tylko nieliczni wybrańcy obdarzeni wyobraźnią i zamiłowaniem do czytania. Inaczej mówiąc tacy, jak ja, którzy wskutek całkowitego braku koordynacji ruchowej nie mogli brać, takiego jak należy, udziału w grach zespołowych. Mówiąc jeszcze prościej – nie grałem w piłkę bo moja fajtłapowatość tak wkurzała chłopaków, że po prostu spędzali mnie z boiska i kazali siedzieć i patrzeć. No to siedziałem. Obok bramki, albo na ulicy, albo w domu. Siedziałem i czytałem gazetę młodzieżową pod tytułem „Świat młodych”. Czytałem wszystko, nie tylko komiks na końcu i powieść Erskine’a Caldwella „Chłopiec z Georgii”, ale także te mądrości i dobre rady, które były w środku.
„Świat młodych” najlepszy był latem. Umieszczali wtedy na łamach mnóstwo porad i artykułów, które można by nazwać przyrodniczo-traperskimi. Lubiłem to ponieważ tam gdzie kończyła się nasza ulica rozciągały się spore, podmokłe łąki, pełne w tamtych czasach ptactwa wodnego i dziwnych roślin spotkanych na pograniczach terenów podmokłych i suchych. W „Świecie młodych” zaś opisywano niektóre z tych roślin i zachęcano do produkowania z nich żywności. Miało to być nie tylko wspaniałą przygodą, ale także ewentualnym ratunkiem przed „chwilowymi przerwami w dostawach towarów”. Utkwił mi w pamięci tytuł jednego z takich właśnie artykułów. Brzmiał on – „Placki z butomusa”. Butomus Umbelatus to po polsku Łączeń baldaszkowaty, śliczna różowo kwitnąca roślinka, której łodygi i kwity wystają z rowów, bajorek i stawów. Głęboko w mule zaś zagrzebane są jej kłącza. W tym „Świecie młodych” napisali, że jak się te kłącza wykopie, jak się je oczyści i zetrze na tarce to można potem usmażyć z tej startej masy placki i placki te są wprost nieziemsko pyszne. Rzecz jasna uwierzyłem w to wszystko, wziąłem z komórki szpadel i ruszyłem na łąki w poszukiwaniu butomusa. Był cholerny upał, taki jak te ostatnie, a może większy, ale nie zrażało mnie to. Od dzieciństwa bowiem wykazywałem objawy niespotykanej wytrwałości, szczególnie w przedsięwzięciach absurdalnych, skazanych na porażkę lub niemożliwych do zrealizowania. Moja mama nazywała to zawziętością. Ruszyłem najpierw pod nasyp kolejowy, w pobliżu były dość spore zabagnienia i spodziewałem się tam właśnie znaleźć butomusa. Niestety, nie było go w tym błocie. Poszedłem więc dalej, pod las, ale i tam go nie znalazłem. Zauważyłem za to bardzo dużo pałki wodnej i doznałem olśnienia. W jednym z wcześniejszych numerów „Świata młodych” napisali, że kłącza pałki także nadają się do jedzenia, tyle że trzeba je długi gotować. – No i co z tego – powiedziałem do siebie i zacząłem kopać.
Do domu wróciłem usmarowany jak przysłowiowe „nieboskie stworzenie”. Zastałem tam na szczęście tylko siostrę, co uratowało znalezione przeze mnie kłącza od natychmiastowego lądowania w wiadrze z pomyjami. Siostra patrzyła na mnie podejrzliwie kiedy wyjmowałem z szafki garnek, nalewałem doń wody i wkładałem tam dziwne, żółto- białe kawałki jakiejś nieznanej jej substancji. Nie mówiła jednak nic pomna na powtarzane często przestrogi, że ludziom dotkniętym maniami lepiej nie przeszkadzać.
Kłącza włożyłem oczywiście do zimnej wody, ponieważ nie miałem wtedy pojęcia o gotowaniu, a zapytać siostry nie mogłem, bo bałem się kompromitacji i szyderstw. Zapaliłem gaz i czekałem aż moje kłącza staną się miękkie i same rozpłyną mi się w ustach, jak to było napisane w gazecie „Świat młodych”. Po godzinie zacząłem się niepokoić, tym bardziej, że siostra co jakiś czas wyglądała z pokoju i popatrywała dziwnie to na mnie, to na garnek z kłączami. Kiedy minęło półtorej godziny, a w kłącza nie dawało się jeszcze ciągle wbić widelca, poczułem się oszukany. W końcu dałem za wygraną i z ciężkim sercem poszedłem wyrzucić moje znalezisko do śmieci.
Pierwszy raz wtedy przekonałem się, że nie wolno pod żadnym pozorem ufać prasie, szczególnie tej, która podlega cenzurze.
Inne tematy w dziale Rozmaitości