Chodzenie po salach National Galery ze śpiącą trzylatką na ręku nie należy może do wyczynów szczególnie spektakularnych, ale nie jest to, jak mówią – gwizdanie w kij. Dziś właśnie oddawałem się takim sportom przez całe popołudnie i przyznam od razu, że przegrałem. Nie udało mi się obejrzeć wszystkiego. Szczerze mówiąc było znacznie gorzej niż myślicie. Nie udało mi się obejrzeć nawet całego malarstwa. Coś tam jednak widziałem.
Przede wszystkim okazało się, ku pewnemu mojemu zaskoczeniu, że najlepszym malarzem na świecie jest Edgar Degas. Nigdy wcześniej nie widziałem żadnego obrazu pana Degas i przyznam, że podobały mi się one bardzo. Postałem przed nimi trochę dłużej niż przed innymi, przerzucając dziecko z ramienia na ramię i ocierając rękawem pot z czoła. Degas jest bardzo dobry, wszystkim polecam. Co innego Rembrandt – nędza. Ktoś kiedyś wymyślił, że malarstwo należy interpretować poprzez psychologię i do tego jeszcze kuchenną. Mnie te wszystkie pobrudzone gęby ze światełkami rzekomego smutku w oczach wcale się nie podobały. Co innego Degas. To było naprawdę fajne.
Renoir, co tam wisi wygląda jak reklama taniej jatki w Radzyniu Podlaskim. Stałem z moją małą Misią przed portretem Misi Godebskiej i nie mogłem uwierzyć, że to jest ta wysławiana piękność. Grubsza pańcia w sukni w kwiatki, nic nadzwyczajnego. Rozczarował mnie mój ulubiony, do dziś, malarz okropnie. Może jak się zdarzy kiedyś wycieczka do Paryża to jakoś z tej zapaści się podniosę.
Goya – masakra, jakieś szkice nie dokończone. Wellington tragiczny. Nie ma szyi, głowa wciśnięta w ramiona.
Tak jak przypuszczałem najlepszymi obrazami okazały się nie te, które są lansowane jako arcydzieła. Mnóstwo bardzo dobrych holenderskich pejzaży. Bardzo, bardzo mi się to podobało. No, ale jak uprawiam ponoć estetykę treści więc mnie interesuje co ci ludzie tam robią na tych obrazkach, dlaczego tak biegają, czym handlują, jaką mają ofertę, czy warzywa nie są zepsute, a ryby zielone. Wszystko to jest niesłychanie ciekawe, o wiele ciekawsze niż Rembrandt i jego przydymione na żółto portrety. Do niczego.
Najlepszym impresjonistą, bo przecież nikt zdrowy nie uważa Degasa za impresjonistę, okazał się Pisarro. To także było dla mnie sporym zaskoczeniem. Ale właśnie tu widać jak ludzie powołujący się na rozmaite formalne aspekty dzieła, na których budowane są kryteria oceny, tak naprawdę hołdują hierarchii tematów i treści. Jak jest baba, a jeszcze gruba to dobrze – dzieło wielkie. Jak siedzi jakiś do połowy oświetlony degenerat w berecie i patrzy wzrokiem zrezygnowanym – dzieło jest genialne. A niech się tylko gdzieś pojawi jakiś pejzaż dobrze zrobiony, albo kwiatki w wazonie, już źle, już słabiej. A właśnie, że Pisarro i XVII kwiatki były tam dziś najlepsze. A moje dziecko obudziło się na szczęście już po tym jak wyszliśmy z galerii i mogło poszaleć na tyłach kolumny Nelsona rozbijając bańki mydlane, które jakiś młody chłopak z Polski puszczał ze sznurka uwiązanego do dwóch patyków. Były naprawdę wielkie. Niezła sztuka.
Zapraszam oczywiście na stronę WWW.coryllus.pl gdzie pomieściłem wstęp do książki Toyaha „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie. Jest niezły. Można tam oczywiście także kupić moje książki.
Inne tematy w dziale Kultura