coryllus coryllus
4507
BLOG

Piewcy gwałtownych orgazmów

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 77

Ponieważ mamy dziś Dzień Niepodległości możemy porozmawiać chwilkę o prowokacjach, w tym prowokacjach literackich. Nie ma bowiem sensu, w sytuacji, kiedy szczerych patriotów jest więcej niż ludzi obojętnych, co oczywiście pozostaje bez wpływu na naszą sytuację, zajmować się po raz kolejny przyczynkarstwem historycznym, że o entuzjazmowaniu się marszem nie wspomnę.

Pomysł na napisanie tego tekstu przyszedł mi do głowy kiedy zajrzałem na blog Pana Artura Nicponia. Opisał on tam swojego byłego nauczyciela polskiego, który – jak to się dziwnie plecie – jest także pisarzem. Nazywa się ów pan Jacek Inglot i właśnie, po latach wydał nową książkę. Nosi ona tytuł „Wypędzony”. Ciekawe jest to w jaki sposób autor bloga czyli Pan Artur Nicpoń krytykuje swojego byłem polonistę. Zarzuca mu, pewnie słusznie, brak doświadczeń na poziomie podstawowym. Dotyczącym seksu po prostu. To jest ciekawy sposób rozprawiania się z autorami i on zawsze właściwie skutkuje. No bo co tu powiedzieć? W przypadku zaś Inglota to jest wprost strzał w dziesiątkę. Jest jednak jeszcze druga strona medalu, o której Pan Artur Nicpoń nie pamięta, zdaje się nie tylko w tym wypadku. Otóż jeśli chodzi o emocje gwałtowne i mocno intymne, dotyczące wyżej wspomnianego seksu a także śmierci, obowiązuje nas bezwzględna dyskrecja. Przekonać się o tym łatwo, kiedy człowiek w pozornie zaprzyjaźnionym i zżytym towarzystwie zacznie opowiadać o swoich przygodach. To się nie może skończyć dobrze.

Mamy więc drewnianego Inglota i rozgotowanego Pana Artura Nicponia. I to będą dwa skrajne punkty naszych rozważań.

Ja w dawnych czasach próbowałem czytać prozę Jacka Inglota publikowaną w miesięczniku „Fantastyka”. To było straszne. Zapamiętałem szczególnie mocno kawałek o nauczycielu, który ma jakieś projekcje seksualne związane z najładniejszą w klasie uczennicą, która jest jednocześnie narzędziem szatana. Nauczyciel, uczennica, szatan gadający przez komputer, na koniec oczywiście to co się nie podoba Panu Arturowi Nicponiowi, czyli seksualne fiasko zastąpione triumfem nad złem. Ja bardzo wcześnie przestałem kupować miesięcznik „Fantastyka” właśnie z powodu takich opowiadań. A to nie było jeszcze najgorsze, były inne, straszniejsze. Było tak jakby wszyscy dotknięci mikropenią polscy autorzy zgromadzili się w redakcji tego nieszczęsnego miesięcznika i nakręcali się nawzajem zmyślonymi historiami. I to miało swoich czytelników i pewnie ma nadal. Rzecz była zorganizowana na zasadzie amatorskiego teatru dla osób upośledzonych umysłowo. Patrzcie – mówił lektor pokazując jakiegoś przebranego w garnitur mumina z plikiem kartek w ręku – oto nurt socjofatastyczny. A teraz – tu wyciągał zza kotary innego gamonia w stroju Robin Hooda – nurt fantasy. I jeszcze – teraz przytrzymywał za kark jakąś szarpiąca się i piszczącą dziewczyninę – proza kobieca w nurcie fantasy. I do tego był dodany Inglot. Obsadzono go w roli mądrali z prowincji, który zna naczelnego. Dobrze byłoby prześledzić początki tego dziwnego miesięcznika psującego przez całe dziesięciolecia gust młodzieży. Kto tam stał u początku i w jaki mundur był obleczony? Bardzo ciekawe.

Autorzy prozy fantastycznej zdominowali rynek i sposób myślenia o książkach i pisaniu na długie lata, do dziś właściwie. To jest nie do odkręcenie właściwie i nie do zwalczenia. Jest ich tylu, że nawet zastosowanie starego i sprawdzonego sposobu polegającego na wykładaniu w widocznych miejscach koców zakażonych dżumą nie zmniejszy ich populacji w sposób znaczący. Psują rynek i mnożą się jak króliki i pantofelki jednocześnie; szybko i przez podział. Oddają pośrednikom swój zysk, całą swoją pracę, byle tylko potem móc opowiadać, chwalić się, że wydali książkę i ta książka była przez chwilę w Empiku.

Ja się szczerze mówiąc nie spodziewałem, że ktoś tak beznadziejny jak Inglot powróci. A jednak. W dodatku z prozą innego nie fantastyczna gatunku. „Wypędzony” to książka o powojennym Wrocławiu i niełatwych początkach ludzi, którzy tam przybyli ze wschodu. Bohaterem jest oficer AK, ukrywający się przed UB. Inglot, jak sam mówi, nie unika trudnych kwestii, czyli mówiąc wprost pisze dobrze o Niemcach. Ja nie wiem za bardzo gdzie tu jest jakieś novum, bo wszyscy teraz piszą dobrze o Niemcach i gdyby ich ktoś opisał źle, wtedy byłoby dopiero co czytać. Na to się jednak nikt nie zdobędzie. Schemat książki Inglota, o czym on sam opowiada to znany nam od dawna „polski western”, w którym swego czasu specjalizował się aktorsko Ryszard Filipski. „Polski western” czyli nędza. Jest to jednak nędza zrozumiała dla wydawców i pośredników i oni będą ją brać na skład, choćby mieli potem osobiście robić z niej pulpę, a z niej papier toaletowy.

Dwie bowiem rzeczy docierają do mózgu pośrednika na rynku książki: polski western i gwałtowny orgazm. Nic więcej. Wiarę w to, że tak trzeba bo te właśnie chwyty gwarantują sukces, przejmują autorzy. Tak się jakoś składa, że głównie „nasi” autorzy, bo gazownia ma inny styl. Gazownia nie opisuje gwałtownych orgazmów tylko orgazmy senne. Im się z kolei wydaje, że ten rodzaj kokieterii jest skuteczniejszy. Gazownia próbuje skłonić nas do wiary, że istnieją tak zwane związki partnerskie, w zależności zaś od tego czego po takim związku oczekujemy, może on być trwały jak skała lub rozsypać się po dwóch dniach. Gazownia kokietuje stabilizacją i domowym ciepełkiem, choć wszyscy wiedzą, że za tymi dekoracjami nie ma ani domu, ani ciepełka. I biada temu, kto potraktuje to pisanie poważnie. Pamiętam teksty pisane przez niejakiego Leszka Talko. On nie był tak beznadziejnie słaby jak Inglot, ale niewiele odstawał. Ten z kolei pisał o swojej żonie „najlepsza z żon”. A potem się rozwiódł, albo ona się z nim rozwiodła, już nie pamiętam. Gazownia zaś napisała specjalny tekst na tę okazję o tym, jak to się jednak dziwnie w tym życiu plecie. Nie trzeba się jednak przejmować.

Mamy więc dwa rodzaje szamanizmu obliczone na sukces rynkowy. Obydwa należałoby zwalczać kocami z dżumą. Jeden wywodzi się wprost z odrapanej kuchni, w której matka przygotowuje naleśniki, a pryszczaty syn zmuszany do cotygodniowych wędrówek na mszę, marzy o tym by zostać pisarzem. Tylko to bowiem, może ułatwić mu kontakty fizyczne z dziewczętami, które są na razie poza jego zasięgiem albowiem ma nadopiekuńczą matkę. Nie wpadnie ów chłopiec na to, by się ogolić, kupić acnosan, powyciskać pryszcze i umywszy ciało swe, włożyć na siebie coś innego niż te same co zwykle koszule i portki. To jest za trudne. Dopiero pisarstwo może go wyzwolić. I żyje z tą myślą, aż do chwili kiedy udaje mu się coś opublikować w wieku 35 lat. Wtedy się żeni z dziewczyną, którą widywał codziennie w drodze na mszę. O gwałtownych orgazmach nie ma jednak mowy. Jego bowiem projekcje dotyczące seksu ukształtowane zostały poprzez teksty innych słabych autorów parających się fantastyką. Ona zaś – też była fałszywa – miast szczerze oddawać się modlitwie, myślała o tym co tam było napisane w „Wysokich obcasach”. Wszystkie brednie, które wypisywał tam Talko o „najlepszej z żon” brała za rzeczywistość i teraz mówi nawet całymi fragmentami tych tekstów.

Szamanizm lewicowy bierze się z dobrobytu. Bierze się wprost z projekcji bogatych i leniwych dzieci, które rodzice wozili do Londynu na wakacje w czasach kiedy w Polsce na półkach sklepowych był ocet jedynie i papier toaletowy. Ludzie ci, wychowani i ukształtowani w czasie swojej edukacji na przewodników, myślicieli, guru i świeckich kapłanów, konfrontują te projekcje z życiem i wychodzi im, że społeczeństwo, które mają nawracać, jest po prostu potworne. Nie wygląda jak to z podręcznika młodego socjologa, wygląda całkiem inaczej. Wkrótce okazuje się też, że nie o nawracanie chodzi, ale o sprzedaż. Sprzedaż tytułów, kremów, rowerów, samochodów, idei, sprzedaż zła i piekła, pokawałkowanego w eleganckie kostki i zapakowanego w folię. Póki sprzedaż idzie dobrze, jeszcze da się to wycie wytrzymać, ale czasem sprzedaż spada. I wtedy wszyscy szamani, jak jeden, z lewa i prawa, rzucają się na poszukiwanie nowych obszarów, które można by zagospodarować.
I mamy oto nasz Marsz Niepodległości, a raczej kilka marszów. Mamy Giertych z Komorowskim i mamy lewaków z Niemiec, mamy Blumsztajna, który napisał, że Marsz Niepodległości to marsz judeosceptyków, do których Polska nie należała nigdy. Ja bym bardzo chętnie posłuchał szczegółów dotyczących tego do kogo należała, a do kogo nie należała Polska według Blumsztajna. On jednak ich nie zdradzi. Nigdy.

Mamy więc tę wielką chęć wzbudzenia apetytów na różne gadżety. Na papier toaletowy z orłem w koronie, na biało czerwone jarmułki i na świeckie nabożeństwa przy pomnikach na trakcie królewskim. Mamy kolejną opowieść o wielkim gigantycznym orgazmie, który nastąpi na pewno jeśli teraz grzecznie posłuchamy co do nas mówią i jeszcze raz okażemy solidarność.

A g...no....

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka