Danae Danae
2283
BLOG

Jak Leszek Balcerowicz wyrzucał mnie z pracy (2)

Danae Danae Nauka Obserwuj temat Obserwuj notkę 10

Jak Leszek Balcerowicz wyrzucał mnie z pracy (2)

W połowie lat 90-tych, jako początkujący naukowiec, miałam okazję przyjrzeć się działalności Leszka Balcerowicza, ściślej zaś rzecz ujmując, jednemu z jego czołowych osiągnięć, tj. „wygaszeniu inflacji” w Polsce na początku transformacji ustrojowej. „Osiągnięcie” to było tematem analizy w jednym z projektów naukowych, które wykonałam w ramach studiów doktoranckich na SGH. „Mózg” planu zamrożenia kursu wymiany dolara do złotówki był w latach 90-tych oficjalnie pracownikiem naukowym SGH. Co prawda, gdy pracowałam nad projektem, nie udało mi się dotrzeć do jego prac stricte naukowych – pamiętam w zasadzie jego „800 dni” (długi wywiad, zapisany przez Jerzego Baczyńskiego) z 1992 r., który z ekonomią nie miał nic wspólnego. W owym czasie widywałam go jedynie jako polityka. Na początku lat 90-tych istniała w Warszawie grupa kobiet, głównie cudzoziemek, zrzeszona w stowarzyszeniu (nieformalnym) International Professional Women of Poland(IPWP, Międzynarodowe Stowarzyszenie Kobiet Biznesu i Wolnych Zawodów w Polsce). Na spotkania grupy zapraszano mówców, znanych z rozlicznych zasług. Leszek Balcerowicz był jednych z nich. Swoją prezentację do kobiet wykształconych, często posiadających długi i zasługujący na szacunek staż profesjonalny (np. prawniczka na urlopie macierzyńskim, prezes banku, kierowniczka w funduszu powierniczym) rozpoczął z uśmiechem, mówiąc: „panie, jako gospodynie domowe, najlepiej wiedzą, jak bardzo inflacja niszczy gospodarstwa domowe”. Dużo wysiłku kosztowało mnie zachowanie kamiennej twarzy. W końcu byłam współredaktorką gazetki Stowarzyszenia i miałam jego wykład w następnym numerze opisać.

Jego wybory polityczne leżały na przeciwległym biegunie w stosunku do moich. Nigdy, przenigdy, w najśmielszych marzeniach (bądź majakach) nie wyobrażałam sobie, że miałby zostać moim szefem. Tak jednak się stało – częściowo przypadkiem, częściowo z powodu beznadziejnej sytuacji, w której się znalazłam. Być może zostałam celowo zmanipulowana, by wejść do jego Katedry – sami to ocenicie.

Od 1993 r. pracowałam jako asystent w Katedrze Business Communication. Miałam masę zajęć, w tym godziny nadliczbowe. Przez prawie semestr zastępowałam także szefową, chorą na nowotwór, która poddawała się chemioterapii. Za godziny nadliczbowe płacono jak za pracę sprzątaczki, za zastępstwo mi nie zapłacono. Zresztą nie przyszło mi do głowy, by wymagać za nie wynagrodzenie. Nie przyszło mi też do głowy, by odmawiać prowadzenia nadprogramowych zajęć. W latach 1996-1998 studiowałam jednocześnie na studium doktoranckim w Kolegium Gospodarki Światowej SGH. Studia doktoranckie i napisanie doktoratu z nauk ekonomicznych były dla mnie ważne. To one stanowiły o moim postanowieniu, by pracę w Katedrze kontynuować. Nauczycielem byłam od zawsze, doktorat napisać i obronić mogłam jako pracownik tej Katedry.

Moi katedralni koledzy nie różnili się zbytnio od członków innych zespołów, z którymi pracowałam w przeszłości,  jedni byli serdeczni, inni ponurzy, choć tym razem wszyscy członkowie zespołu byli ode mnie wyraźnie starsi. Troje z nich było rusycystami. Wszyscy troje obronili doktoraty w Moskwie lub Sankt Petersburgu. Rzecz jasna, że byłam świadoma konotacji. Wiedziałam, że studiowali nie tylko język Puszkina. Wkrótce zresztą miałam dowiedzieć się bliżej, jacy mistrzowie ich uczyli. Gdy dołączyłam do Katedry, wszyscy troje doświadczali właśnie tego, co ekonomiści nazywają „szokiem asymetrycznym” lub „wstrząsem, spowodowanym czynnikami egzogenicznymi”. Studenci, którzy nie musieli już obowiązkowo uczyć się rosyjskiego, zdecydowali, że ten piękny, poetycki język nie przyda im się do komunikowania, a jeszcze mniej do biznesu. I tak, unikatowe, okupione ciężkimi studiami, umiejętności owych trojga akademików okazały się zupełnie nieprzydatne.

Nastąpił jednak cud – (no, może…) w postaci anglojęzycznego asystenta, któremu zachciało się doktoratu. „Proces wdrożeniowy” trwał trzy semestry, potem zachęcono mnie, bym stworzyła sylabusy kilku wykładów, odpowiadających profilowi nazwy Katedry, tj. Business Communication. Taki – wreszcie kreatywny – projekt bardzo mi się spodobał. Wymyśliłam więc kilka wykładów, głównie marketingowych: „The Language of Advertising”, „The Language of Marketing”, “Business Culture”, “The Language of Banking and Finance”. Ten ostatni był najmniej bliski memu sercu, lecz “zrozumiałam aluzję”.

Mnóstwo studentów zapisało się na moje wykłady – w połowie lat 90-tych tego właśnie chcieli! Zachowałabym się nie fair, gdybym nie przyznała,  że moja ówczesna szefowa była anglistką z wykształcenia. Specjalizowała się w języku negocjacji. Na jej i moje wykłady przyszły setki studentów. Z czego wyciągnęła wniosek – sądzę, że to ona wymyśliła ów „haczyk” – zapewniając „substancję pracy” kolegom i koleżance rusycystom. Podpisała wykłady i przekazała je do Informatora jako nowoczesny „pakiet dwujęzyczny”, oferowany zarówno w języku angielskim, jak i rosyjskim. W Katedrze był także germanista, ale i on został zmuszony do prowadzenia zajęć „pakietowych”: tak naprawdę wszyscy chcieli uczyć się tylko biznesu po angielsku.

W ramach „pakietów” liczba studentów, którzy chcieli uczestniczyć w wykładach po angielsku dochodziła do 99%. W odpowiednikach w języku rosyjskim było ich dwoje, może troje. Jednakże wykładowcom „pakietowym” zaliczano identyczną liczbę godzin. Dostawali także identyczne wynagrodzenie, łącznie z godzinami nadliczbowymi. To jest: mnie płacono mniej, bo ja byłam asystentem, a państwo rusycyści adiunktami. I nikt już nie mógł im zarzucić, że są zbędni. Ich stanowiska zostały uratowane.

Taka commedia del’arte trwała w zasadzie niezmącona do jesieni 1996 r. Wtedy rozpoczęłam studia doktoranckie i otrzymałam stypendium, równoważne mojemu ówczesnemu wynagrodzeniu, które wynosiło ok. 700 PLN. Jako stypendystka Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego nie powinnam już uczyć, lecz skupić się na studiach i pisaniu dysertacji, tym bardziej, że rzeczywiście zaczęłam publikować. Na początku 1996 r. w uznaniu mojego „dotychczasowego dorobku naukowego” otrzymałam dodatkowo stypendium Konkursowej Komisji Stypendialnej Kolegium Gospodarki Światowej, które nie zezwalało na podjęcie pracy. Lecz – gdybym istotnie skupiła się na nauce – co stałoby się z rusycystami, zatrudnionymi w  Katedrze? Szefowa – która doszła już do siebie po ciężkiej chorobie  – użyła znanych sobie technik perswazyjnych i przekonała mnie do kontynuacji wykładów na zasadach „pakietowych”, deklarując, że „gdy ona robiła doktorat, jej szef wymagał, by uczyła”.  Pozwoliłam sobie na drobną niesubordynację, odmawiając nadgodzin. W zasadzie zgodziłam się na nie, lecz ustaliłam godzinę rozpoczęcia „nadliczbowych” wykładów na 19:00 w piątki. Zgodnie z przewidywaniami, pies z kulawą nogą, o ile ktokolwiek, kiedykolwiek byłby na tyle śmiały, by nazwać tak studenta, na nie nie przyszedł.

Zespół Katedry zareagował na moje „buńczuczne” i „niewdzięczne” zachowanie szokiem i niewiarą. Powoli, lecz skutecznie wdrożono stalinowskie metody szykan. W miarę zbliżania się przeze mnie do końca studiów doktoranckich oraz finalizacji dysertacji doktorskiej szykany uległy intensyfikacji. Listy (np. z Ambasady Stanów Zjednoczonych) przestały do mnie docierać. Odnalazły się kilka lat później, podrzucone do mojej przegródki. Inne otrzymywałam, gdy już je „przejrzano”. Nie przekazywano mi nazwisk osób, które do mnie dzwoniły lub prosiły o spotkanie (zwłaszcza te, które porozumiewały się po angielsku). Mobbing nasilił się, gdy zakończyłam i opisałam dwa badania, które weszły w treść doktoratu, zaś ja zaczęłam przygotowywać się do obowiązkowych egzaminów doktorskich. W semestrze zimowym 1998/1999 przestałam otrzymywać stypendium doktoranckie, bo zakończyłam Studium, choć ówczesna Rektor SGH udzieliła mi urlopu doktoranckiego na okres TRZECH lat. Nie wypłacano mi jednak pensji. Spędziłam dwa miesiące pisząc pisma, chodząc na spotkania i próbując rozwiązać ten kafkowski węzeł biurokratyczny, który wynikał z błędu Rektora. Ówczesna Rektor nie chciała go jednak rozwiązać przez wiele tygodni.

Zaczęłam także zalegać ze spłatami pożyczki uczelnianej, udzielanej na wyjątkowo preferencyjnych zasadach (2-3%). Kwestor zwrócił się do moich żyrantów z informacją, że wkrótce zacznie obciążać ich pensje moimi zaległymi i bieżącymi spłatami. Moimi żyrantami – oczywiście – byli państwo rusycyści. Szkoła udziela bowiem tego niezwykle korzystnego kredytu tylko jeśli podżyruje go dwoje pracowników SGH. Najczęściej pożyczkobiorcy żyrują sobie kredyt wzajemnie, wpędzając się – poniekąd – w spiralę wzajemnych powiązań. I taki właśnie jest zamysł.

Gdy żyranci dowiedzieli się, że – być może – będą musieli spłacać moją pożyczkę, nastąpił wybuch równy erupcji Krakatau w kieliszku wódki. Żyranci oskarżyli mnie o prowadzenie hulaszczego trybu życia, który (najprawdopodobniej) był finansowany przez honoraria z moich książek (zwłaszcza tego nie mogli przełknąć).  Kierownik i członkowie Katedry zaczęli organizować spotkania, najpierw co tydzień, później co dwa dni. Ich celem było „huzia na Danae”. Atakowali mnie umiejętnie, punktowo i nieprzerwanie. Analizowali moje życie prywatne. Zasugerowali, bym sprzedała swoje mieszkanie, aby spłacić mój dług wobec nich. Wskazali, że powinnam adoptować dziecko. Zdaję sobie sprawę, że teraz to może budzić śmiech, ale – uwierzcie – wtedy nie było mi do śmiechu.

W końcu napisali list do władz Uczelni, w którym domagali się, bym została wyrzucona z Uczelni, bo „taka osoba nie powinna uczyć i wychowywać młodych ludzi”. Ten zarzut pojawi się ponownie w 2011 r., już w innym Kolegium, sformułowany przez inną „uczoną”. Przeszkoloną (prawdopodobnie) przez tych samych „mistrzów”.

List do władz został podpisany przez wszystkich członków Katedry, łącznie z nowym asystentem, młodą osobą, która była moją byłą studentką. Gdy przeczytałam ów list, i zobaczyłam jej podpis, powiedziałam jej przy najbliższym spotkaniu, że w całej mojej karierze nauczyciela, nikt z tysięcy moich uczniów lub byłych uczniów, NIGDY przeciwko mnie nie wystąpił, zwłaszcza w tak ohydny sposób. Po kilku dniach zmieniła zdanie i wycofała swój podpis. Była wtedy w zaawansowanej ciąży. Być może hormony nie sprzyjały tak zaciekłym opiniom.

List, bez jej podpisu, dostarczono do Dziekana. Ja zaś pożyczyłam pieniądze od Matki-emerytki i spłaciłam dług. Mam na to dokumentację – na wszelki wypadek… Ponownie Matka pożyczy mi pieniądze, gdy Leszek Balcerowicz zażąda, bym podarowała mu 80 PLN na zakup lodówki do Katedry. W tej sprawie także istnieje dokumentacja. Lecz o tym – w następnych notkach.

Zanim sabaty czarownic zaczęły odbywać się co dwa dni, zachorowałam. Wybudzał mnie ból w klatce piersiowej, miałam arytmię i poszłam do lekarza. Lekarka zrobiła EKG i, podejrzewając zawał, kazała mi natychmiast jechać do szpitala. Podleczyli mnie skutecznie, potem były wakacje, potem już byłam na tyle silna, że stanęłam do obrony doktoratu. Uzyskałam stopień doktora ekonomii w dziedzinie ekonomii 2 grudnia 1998 r.

Mobbing trwał przez następne dwa lata. Nie mogłam ubiegać się o awans na pozycję adiunkta. Nadal znikała moja poczta, „nikt” do mnie nie dzwonił, nie mogłam prowadzić konsultacji w Katedrze. Opublikowałam dwie następne książki i szereg artykułów. Wiedziałam jednak, że nie mam szans na rozwój profesjonalny. Zaczęłam więc szukać miejsca dla siebie w innych Katedrach, a potem w innych uczelniach i innych miastach. Aż wreszcie zrozumiałam: wszystkie konkursy na stanowiska uczelniane są ustawione. Prawo wymaga, by ogłoszono je publicznie, lecz „wakaty” są już zapełnione. Przygotowano je dla syna/córki/wnuka/wnuczki/kochanki (rzadko)/siostrzeńca (dobrze, bo inne nazwisko) osoby (będącej już wewnątrz systemu), która ma wystarczająco dużo władzy, by „dopełnić” system swoim. W innych notkach na tym portalu system ten nazwano „feudalnym”, „mafijnym”, czy też polskim „resortowodzieciowym”. Funkcjonuje on świetnie i gwarantuje odcięcie osób utalentowanych od rozwoju i pracy naukowej dla dobra ogółu.

Zrozumiawszy esencję systemu, popadłam w (lekką) rozpacz. Aż pojawiła się bogini Fortuna i jej (nieprzewidywalne) dary. Do Szkoły Głównej Handlowej zawitał zastępca Billa Gatesa z Microsoftu. Był czerwiec 2000 r. i połowa studentów SGH (lub więcej) marzyła, by pracować w wielkiej korporacji. Na spotkanie z Zastępcą wielkiego Billa przyszły setki studentów i dziesiątki wykładowców. Był też nowy Rektor. Ja też tam byłam. Gdy mówca zakończył prezentację, poprosił, jak to jest w zwyczaju, o pytania z sali. Konkretnie z największej sali wykładowej na całym Mokotowie. Mokotów to największa dzielnica Warszawy – 200 000 mieszkańców. Piszę to tylko po to, by Czytelnikom spoza Warszawy pokazać jak ważna – naprawdę – jest Aula Główna SGH.

Przez minutę panowała cisza. Gość ponownie poprosił o pytania. Cisza. Gość mówi, że pytanie, zadane po polsku, zostanie przetłumaczone na angielski. Coraz większa żenada. Mijają trzy minuty. Nie mogę już znieść tej kompromitującej ciszy – daję sobie parę sekund na sformułowanie pytania i podnoszę rękę. Wstaję, przedstawiam się. I zadaję pytanie, jakiego typu umiejętności powinni szlifować studenci z Polski, którzy chcieliby ubiegać się o pracę w Microsoft. Zastępca Billa promienieje. W końcu moje pytanie pozwoliło również jemu wybrnąć z tej obciachowej sytuacji. Odpowiada: bla, bla, bla. „Ambition, focus, interpersonal skills”.

Po skończonej prezentacji zbieram w sobie odwagę, by podejść do nowego Rektora. On też mnie teraz uwielbia. Później dowiaduję się – wprost od niego  – że nie zna angielskiego. Nie zrozumiał ani słowa z mojego pytania, ani z odpowiedzi. Jest politykiem. W 2015 r. dostaje się do Senatu na czwartą kadencję. Sądzę, że angielski nigdy do niczego nie był mu potrzebny.

Rektor zaprosił mnie błyskawicznie na spotkanie, 26 czerwca 2000 r. na 9:30. Wysłuchał mojej relacji o niemożności rozwoju profesjonalnego (być może z trudem utrzymując kamienną twarz) i zapytał mnie: dlaczego nie rozważy Pani przeniesienia się do Katedry Leszka Balcerowicza? Nie wszyscy go lubią, nie wszyscy oceniają dobrze jego osiągnięcia, lecz jego Katedra jest martwa, nie tam aktywności, a Pani będzie mogła ulepszać swoje wykłady… Stwierdziłam, że nie jest to zły pomysł.

Leszek Balcerowicz przyjął mnie nieco później. Spotkaliśmy się w biurze Unii Wolności, która właśnie konała. Ogromne, puste przestrzenie na Marszałkowskiej, jakieś porzucone krzesło, echo, brak mebli, puste pokoje. Przyniosłam swoje książki, skserowane projekty, artykuły. Rozmawialiśmy krótko. Był pozytywnie nastawiony. W pewnym momencie powiedział, i prawie mi to umknęło, „To nie jest zły pomysł. Potrzebuję dwóch asystentów, więc z mojej strony jest akceptacja”. Oczywiście powtórzyłam przebieg rozmowy Rektorowi.

Po zastanowieniu zrozumiałam prawdziwy sens jego odpowiedzi. Chciał, by pracowało dla niego dwóch asystentów. Sam nie był skłonny im płacić, lecz jeśli Rektor zatrudni – w Szkole na stanowisku asystenta – dwóch jego ludzi, to on zgodzi się, bym przeszła do jego Katedry. Należy pamiętać, że to Rada Naukowa Wydziału głosuje, by przyjąć do pracy asystenta. Należy „skłonić” Radę, by się na to zgodziła.

W piśmie do mnie skierowanym, datowanym 13 października 2000 r., Rektor Szkoły Głównej Handlowej potwierdził, że z dniem 1 października 2000 r. przeniósł mnie z Katedry Business Communication do Katedry Międzynarodowych Studiów Porównawczych.

Ceną za mnie była pensja dwóch asystentów. Biorąc pod uwagę, że moje wynagrodzenie w owym czasie wynosiło ok. 1000 PLN, Leszek Balcerowicz wynegocjował świetne warunki.

Ciąg dalszy nastąpi.

Danae
O mnie Danae

Let my work speak for me. My blog is in Polish and in English. Niech o mnie mówi moja praca. Piszę po polsku i po angielsku.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Technologie