Dzień był wspaniały. Przeogromna plaża swoją przestrzenią, której bynajmniej nie ograniczała linia morza, szepczącego wspaniałym kolorem, napawała uczuciem wolności i lekkości. Niemalże latałem wraz z mewami, które pojawiały się tu i ówdzie patrolując to wspaniałe miejsce.
W oddali coś dostrzegłem i szybko wyjąłem lornetkę z plecaka, którą zawsze posiadam przy takich okazjach. Wspomagając wzrok silnymi soczewkami, ujrzałem sylwetkę człowieka z wózkiem na dwóch kółkach, takim na wzór saturatora, z jakiego niegdyś sprzedawano wodę gazowaną na ulicach naszych miast, oferując ją z sokiem, bądź bez. Nie przypuszczałem, ażeby ktoś akurat tutaj ustawił się z punktem sprzedaży wody gazowanej, ale pomyślałem sobie, że może kupię tam hot doga i poczułem wówczas głód.
Postanowiłem więc, udać się w kierunku zjawiskowego, bądź, co bądź obiektu, gdyż usytuowany on był tuż przy brzegu, na tak olbrzymiej przestrzeni, gdzie jedynym człowiekiem oprócz domniemanego sprzedawcy byłem tylko ja, przynajmniej w owym czasie.
Zbliżając się, stwierdziłem, że faktycznie jest to sprzedawca, tylko nie umiałem stwierdzić czego. Wcale nie martwiłem się wówczas o to, że kierunek, w którym podążałem, nijak nie współgra z tym pierwotnie zaplanowanym, prowadzącym do celu mojej podróży, umiejscowionego w kierunku przeciwnym i chyba winien jestem tu wspomnieć, że owym celem był stary klasztor usytuowany po przeciwległej stronie wyspy, bo byłem na wyspie, a że dojechałem na nią na rowerze, to wynika z tego, że wyspa ta nie jest wyspą przez cały czas, bowiem staje się ona wyspą po przypływie i biada temu, kto nie zapozna się z “rozkładem” przypływów i odpływów, wkraczając, bądź wjeżdżając na wyspę, gdyż może być taki ktoś pozbawiony możliwości wydostania się z niej, aż do czasu kolejnego odpływu. Oczywiście nie jest to jakimś wielkim dramatem, gdyż bez problemu można tam znaleźć nocleg, no ale ja akurat planowałem powrót tego samego dnia i byłem świadom rezerw czasowych jakimi dysponuję do momentu rozpoczęcia się przypływu.
Człowiekiem ze swoistym kramem okazał się mężczyzna w żółtym uniformie w kolorowe kropki, z czerwoną apaszką na szyi i zielonym melonikiem na głowie. Nad nim i nad wózkiem rozpościerał się kolorowy parasol. Wózek był czerwony i widniał na nim napis w żółtym kolorze, brzmiący: “UŚMIECHY”.
Jegomość na mój widok uśmiechnął się serdecznie i pyta:
- Czym mogę służyć?
- Ma pan hot dogi? - ripostuję pytaniem.
- Nie mam. Nie sprzedaję hot dogów, bo niby komu - odpowiada chichocząc.
- No mi na ten przykład - odparłem.
- Przykro mi, ale mam tylko uśmiechy.
- Uśmiechy? - pytam zdziwiony i dodaje - A uśmiechy to ma pan komu sprzedawać?
- Owszem i chętnie je panu sprzedam.
O czym facet gada? - pomyślałem i zaraz pytam:
- Po ile są te uśmiechy?
- Funt za jeden.
- Mogę zapłacić kartą?
- No chyba pan żartuje - odpowiada kramarz.
- Pewnie, że żartuję - odrzekłem roześmiany i dodaję - Poproszę trzy.
- Nie ma problemu - słyszę odpowiedź i mężczyzna podał mi kolorowy woreczek, także w kropki wszelkich barw.
Zapłaciłem, podziękowałem, pożyczyłem miłego dnia i udałem się we właściwym kierunku.
Kiedy odwróciłem się, ażeby pomachać sprzedawcy uśmiechów na pożegnanie, to zdziwiłem się niezmiernie, kiedy nikogo na miejscu gdzie przed momentem stał kolorowy kramik, nie ujrzałem.
Co do diaska? - spytałem nie wiadomo kogo; pewnie siebie i postanowiłem zajrzeć do woreczka, który nabyłem za 3 funty, rozchylając go. Chyba się nie zdziwiłem, kiedy spostrzegłem, że woreczek jest zupełnie pusty. Zacząłem się głośno śmiać i gdyby ktoś był obok mnie w tej chwili, to śmiało mógłby mnie uznać za kogoś niespełna rozumu.
Idąc brzegiem jakże spokojnego owego dnia morza, usłyszałem nagle jakiś dziwny dźwięk, dochodzący z miejsca, którego za nic nie mogłem zlokalizować. Dźwięk przypominał płacz dziecka. Zacząłem się nerwowo rozglądać po okolicy, szukając jego źródła, jednak nie potrafiłem określić skąd pochodziło zawodzenie. Zacząłem na poważnie się obawiać, że mam jakieś omamy słuchowe, tym bardziej, że dźwięki wcale nie ustawały, a wręcz nasilały się w trakcie mojego marszu (rower prowadziłem). Kiedy odgłosy stały się mocno wyraźne, nabrałem niemal przekonania, że mi odbiło. Nadal byłem zupełnie sam na tej ogromnej przestrzeni i nie mogłem nawet z nikim skonfrontować, czy to tylko ja słyszę tajemnicze dźwięki. Kiedy doszedłem do końca piaszczystej połaci plaży, wstępując na jej część kamienistą, dźwięki wcale nie ustawały. Wyciągnąłem lornetkę i zacząłem się rozglądać po okolicy. Najpierw spenetrowałem wydmy. Nic. Cofnąwszy wzrok na złotą przestrzeń, którą zostawiłem za sobą, także nic nie dostrzegłem. Począłem więc przyglądać się morzu, kierując obiektywy lornetki na malutką wysepkę, którą wcześniej co prawda widziałem gołym okiem, ale nic na niej nie spostrzegłem, co by mogło być źródłem tajemniczych odgłosów. Tym razem było inaczej. Przyglądając się bacznie wysepce, zlokalizowałem na niej nie tylko jedno źródło dźwięków, które wzbudziły moje obawy o własną kondycje psychiczną, bowiem okazało się, że na wysepce swoje wspaniałe ciała wygrzewały w słońcu... foki. Było ich tam około dwudziestu i to właśnie one zakłócały ciszę, w której cichutki plusk małych fal, nie był żadnym dysonansem. To co początkowo uznałem za płacz dziecka, mogło być miłosnym songiem. Zacząłem się śmiać w głos i nie miało to już żadnych objawów szaleństwa.
Skierowałem wzrok w kierunku, gdzie nabyłem woreczek, jak się okazało pusty. Kolorowego kramu nie dostrzegłem. Ujrzałem za to młodą parę, stojącą po kolana w morzu, która oddawała się gorącym pocałunkom. Ja dla pary byłem niedostrzegalny, gdyż bez lornetki mogli ci młodzi ludzie, dostrzec jedynie kontury mojej sylwetki, jednak i tak nikt z nich nie wyrażał zainteresowania tym, co się dzieje wokół nich.
Kiedy odjąłem lornetkę od oczu, patrząc na mały punkcik gdzieś w oddali, ponownie uśmiechnąłem się od ucha do ucha.
Zanim opuściłem wyspę, to nie jeden raz się jeszcze uśmiechałem i w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że sprzedawca musiał wsadzić do woreczka więcej niż tylko 3 uśmiechy. Po dziś dzień się zastanawiam, czy się pomylił, czy może trafiłem na jakąś promocję?
_______________________________________


___________________________________________
Notka pochodzi z ubiegłego roku, ale regularnie odwiedzam to natchnione miejsce.
Wyspa to Holy Island (Lindisfarne) w pólnocno-zachodniej części Anglii, tuż przy granicy angielsko-szkockiej i zachęcam do odwiedzenia wyspy, gdyby ktoś był przypadkiem w okolicy.
Inne tematy w dziale Rozmaitości