
Z szeroko pojętym terroryzmem mamy do czynienia od zarania dziejów. Czyny, jakie dziś uznajemy za akty terroru, dokonywane były przez plemiona i nacje w starożytności, średniowieczu (m.in. przez Hunów czy Mongołów), a także od tego czasu po dzień dzisiejszy. Bo przecież wojenki partyzanckie, nabijanie na pale podczas walk z buntownikami czy też znane nam m.in. z działań Organizacji Bojowej PPS ataki bombowe na przedstawicieli rosyjskiej administracji państwowej pod terroryzm podchodzą. I tylko pewnie dzięki rozwojowi mediów, częściej słyszymy o takich aktach w okresie od końca XIX wieku po dzień dzisiejszy. Każdy, kto choć trochę zna historię państw Europy potrafi wymienić chociaż 2 organizacje terrorystyczne, które działały na Starym Kontynencie w wieku XX. I zapewne wspominki będą rozbijać się o IRA i ETA – organizacje, które działały na rzecz niepodległości określonych narodów. Konkretnie Irlandczyków i Basków. Do tego można dodać bojówki komunistyczne takie jak RAF czy Czerwone Brygady i oddziały z drugiej strony sceny politycznej – PNFE czy Combat18.
To, co łączy wszystkie te organizacje, to forma działania jaką przybrały. Część można uznawać za słuszną, część nie. Wszystko zależy od „Strony barykady”, po której się stoi. Nikt przecież nie będzie piętnował napadów i ataków bombowych dokonywanych na aparacie opresyjnym caratu, których dokonywali polscy działacze niepodległościowi. Nikt z Polaków nie będzie też piętnował partyzantki AK, choć w świetle obecnych definicji – co trzeba przyznać sobie szczerze – nosiła znamiona terroryzmu. I tak samo Irlandczycy nie będą oporni wobec IRA, a Baskowie wobec ETA. Obecne czasy dają nam jednak dużo łatwiejsze pole do oceny ruchów uznawanych za terrorystyczne. Jesteśmy w końcu niepodległą częścią świata Zachodu, tak więc każdy, kto przeciw nam i naszemu porządkowi, jest terrorystą. Bez względu jednak na takie definiowanie sprawy, twór nazywany Państwem Islamskim za organ terroru uznać należy. Za takowy uważa go także ten „drugi świata”, który wypowiedział PI otwartą wojnę. Od stron konfliktu wojny domowej w Syrii, przez państwa Ligii Arabskiej i Świat Zachodu, każdy stara się przeciwdziałać państwu stworzonemu przez al-Baghdadiego. Szkoli, dozbraja i finansuje się tutaj nie tylko służby irackie, które są naturalnym sprzymierzeńcem w wojnie z radykalnym islamem. Stworzono także „Koalicję”, która zajmuje się bombardowaniem pozycji umocnionych przez bojowników PI. Co warto jednak podkreślić, kolejnym ważnym podmiotem w walce z al-Baghdadim i jego spółką są Kurdowie – naród zamieszkujący ziemie należące obecnie m.in. do Turcji, Syrii, Iraku i Iranu. Co ważne, naród bez własnego państwa.
Jak donoszą dziś niemieckie media, za sprawą rzeczonych Kurdów, którzy szkoleni i dozbrajani są również przez niektóre państwa Zachodu, Państwo Islamskie przestało kontrolować większe obszary roponośne w Iraku. Jednoczesne działania wymierzone w islamskich fundamentalistów z północy (Kurdowie) i południa (Irak) przynoszą wraz z bombardowaniami coraz bardziej widoczne efekty. Od bohaterskiej obrony Kobane, dzięki codziennemu wysiłkowi i ofiarom, Kurdom udaje się odzyskiwać większość rdzennie przez nich zamieszkiwanych terytoriów. Warto przy okazji wspomnieć, że Kurdowie przy okazji bronią także lokalne mniejszości etniczne i religijne – będące przedmiotem opresji ze strony PI. Mając więc w nich tak wielkiego sojusznika w walce z globalnym terroryzmem, warto zapytać o to, co dalej z Kurdami? Co w momencie likwidacji reszty Państwa Islamskiego?
Jak pokazuje nam przykład afgańskich Mudżahedinów, sponsorowanie szkolenia i samo wykorzystanie konkretnych nacji do realizacji własnych celów (w rzeczonym przypadku – w celu walki z „interweniującym ZSRR”) bez szerszego zainteresowania się problemem może przynieść zgubne skutki. Uznawany przecież za największego wroga Ameryki – Osama bin Ladem, był ich współpracownikiem w czasie wojny afgańskiej. Podobnie było i jest także z innymi pomniejszymi ugrupowaniami, których USA wyszkoliło mnóstwo. Kłamstwem byłoby więc uznanie, że Waszyngton nie stworzył części globalnego terroru na własne zamówienie. I dlatego tak ważną kwestią pozostaje to, jak odpłacić się m.in. Kurdom za udział w krucjacie przeciwko PI i ISIS. Najuczciwszym wyjściem w tym wypadku byłoby utworzenie namiastki wolnego państwa dla Kurdów na północy Iraku i części Syrii. Wiadomo bowiem, że ani Turcja, ani Iran nie zgodzą się na oddanie im terenów przez siebie zajmowanych. A byłoby co oddawać – szczególnie jeżeli chodzi o Turcję, która posiada w swoich granicach największy obszar zamieszkiwany przez mniejszość kurdyjską.
Wolne państwo należy się Kurdom tak samo jak Słowakom, czy Sudanowi Południowemu. Ponosząc ciężkie ofiary w walce z siłami ISIS, Kurdowie każdego dnia dają powody do tego, że nie może być dla nich innej nagrody jak własne państwo. Pozostaje jednak pytanie, na ile nas – Zachód, stać na uczciwe odpłacenie swoim małym sojusznikom? Jeżeliby spojrzeć przez pryzmat naszych relacji z USA, to można mieć obawy co do zapłaty. Za wiernopoddańczość nie otrzymujemy za wiele, poza coraz większym uzależnianiem się od Waszyngtonu. Miejmy jednak nadzieję, że władcy tego świata pójdą po rozum do głowy i postąpią z Kurdami podobnie jak z mieszkańcami Kosowa i dadzą im prawą do samostanowienia.
Daniel Kaszubowski - bydgoszczanin, lewak
Nie cenzuruje i nie zgłaszam nadużyć administracji. Uwagi na temat moich poglądów nie dotykają mnie. Tak samo jak gdybania o mój status majątkowy, wiek i orientację seksualną.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka