Pytanie o cechy łączące powyżej wymienionych panów jest dziecinnie proste. Ja dopiero jednak kilka lat temu zrozumiałam, że coś co w dzieciństwie odbierałam jako przerażające w okrucieństwie, ale jednak zwycięstwo ludu nad tyranem (egzekucja Słońca Karpat) było czymś zupełnie innym. Stąd inaczej też patrzę na zabicie tyranów z Iraku i Libii.
Od dziecka miałam i nadal mam silną awersję do końcowej fazy rewolucji i dzikiego zwycięstwa motłochu, wymierzającego w okrutny sposób karę swym niegdysiejszym gnębicielom. O ile pierwsza faza rewolucji, kiedy to jej najszlachetniejsi uczestnicy narażają życie walcząc z tyranami i torując drogę innym jest piękna, o tyle ta końcówka - odrażająca. Dlatego powieszenie Nicolae i Eleny wstrząsnęło mną. I nawet świadomość zbrodni, jakich dopuszczał się rumuński satrapa nie była w stanie przyćmić niesmaku. Wiele lat zajęło mi zrozumienie, iż to, co mi się w 1989 roku wydawało rewolucją, rewolucją nie było. Dopiero wyjazd do Rumunii, rozmowy z ludźmi, którzy wtedy byli studentami protestującymi w Timiszoarze i Bukareszcie sprawiły, że zmieniłam punkt widzenia. Zrozumiałam, że dokonał się wtedy rodzaj puczu - zafiksowany w swym szaleństwie Ceausescu stał się na tyle niewygodny dla swego otoczenia, że postanowiło ono zrobić z niego kozła ofiarnego. Dzięki tej ofierze sami mogli się utrzymać przy władzy i pieniądzach.
Kolejna słynna egzekucja - Saddama, a wcześniej zdjęcia trupów jego synów - wywołała mnie taki sam niesmak. Oczywiście nie zmywa to jego win, ale nawet ktoś taki jak Hussajn zasługuje na minimum szacunku "in articulo mortis". A jeszcze robienie z tego telewizyjnego show było absolutnym przekroczeniem pewnych zasad. Później scena przedstawiająca prezydenta Obamę oglądającego śmierć Osamy to tylko kolejny rozdział dehumanizacji.
No a teraz śmierć Kaddafiego i jego synów. Wiem, że lud a raczej jego część zwana motłochem domaga się krwi. Wiem, ale tego nie akceptuję. Jak patrzę na sytuację w LIbii to nasuwają mi się pewne analogie z Rumunią właśnie. Przecież owa Rada libijska jest w dużej mierze złożona z wczorajszych sprzymierzeńców i sojuszników Kaddafiego, którzy niekoniecznie przeszli wewnętrzną przemianę a raczej po prostu przeskoczyli na bezpieczniejsze stołki. Abstrahuję już od czynników zewnętrznych i udziału krajów postronnych w demontażu Libii. Broń Boże nie dla ropy i innych surowców naturalnych. Można się cieszyć z końca władzy Kaddafiego (z jego zamordowania cieszyć się nie wypada), ale co dalej? Pozostaje głęboko rozdarte społeczeństwo, które zostało podzielone na wiele, wiele lat. I nowy rząd, który jest niewiadomą i wcale nie mamy pewności, iż jest to mniejsze zło.
Podobnie w Iraku. Łatwo jest zniszczyć obcy kraj, w imię szlachetnych ideałów (o ropie jak wiadomo nie ma mowy), ale co dalej? Irak jest areną aktów terrorystycznych i nic ni wskazuje na to, że sytuacja zmieni się na lepsze.
Dlatego dla mnie śmierć Kaddafiego nie jest początkiem nowego lepszego jutra.
Inne tematy w dziale Polityka