Bo ja mam łeb jak sklep, jak to niegdyś mówiono niezbyt ładnie, mało tego, jest to sklep kompletnie zabałaganiony. Albo jak stary komputer, zapchany i z popsutymi programami. Od czasu do czasu, z zupełnie nieznanych przyczyn nagle „zonk!” - i przypomina mi się cosik ni stąd ni zowąd, a do tego męczy straszliwie – bo dlaczego właściwie to teraz wylazło? Co mi tam lata po synapsach, niespecjalnie się przejmując normalnym procesem myślenia?
Dzisiaj znowu mnie dopadło, czytam sobie spokojnie kolejną notkę/felieton/artykuł, a tu nagle przyczepiło się jak głupie i gra z tyłu głowy:
Ludzie dbają o siebie, ludzie dbają o siebie,
ludzie dbają o siebie stale.
Uważają na siebie i chuchają na siebie,
noszą ciepłe skarpety i szale.
Zażywają mikstury, wybierają się w góry,
by oddychać pełnymi płucami,
zabijają kurczaki, przyrządzają przysmaki
i wzmacniają swój wątły organizm.
Ludzie dbają o siebie, ludzie dbają o siebie,
ludzie dbają o siebie stale,
uważają na siebie i chuchają na siebie,
noszą ciepłe skarpety i szale.
A tu lata mijają, a ci ludzie wciąż dbają
góry, góry, mikstury etc.
Lecz rzecz dziwna tym nie mniej,
choć to nie brzmi przyjemnie
coraz gdzieś jakiś człowiek umiera.
Inni wzrokiem go mierzą, patrzą, ale
nie wierzą, czasem któryś z nich westchnie
"O rany!"
Szepcą do siebie w sieniach -
Józek, popatrz na Henia - choć nieboszczyk,
a jaki zadbany.
Ups! Przeczytałam wszak kolejny, jakże wzruszający i patriotyczny wywód o naszej drodze cierniowej, o strasznym systemie, o bolesnych doznaniach i zapoznanych bohaterach. Et cetera, et cetera. O strasznym Owsiaku i o resortowych dzieciach. Et cetera. A tu stara piosneczka Waligórskiego, śpiewana z zapałem przy ogniskach...
Ano dawno to było, w czasach króla Ćwieczka, kiedy to student nie jeździł na Sokratesy i Erazmusy, a stypendia to dostawał z huty albo kopalni. I jeszcze Bogu dziękował, bo jak odpracował, to mógł liczyć na mieszkanie zakładowe. W przeciwnym wypadku mieszkał z żoną, teściami, rodzeństwem współmałżonki i własną dwójką dzieci w mieszkaniu, daj Boże jak trzypokojowym (normatywne 55 m2), przez co najmniej piętnaście lat i jeszcze był szczęśliwy, że to M-4, a nie M-3 > 40m2. Jak miał jakąś rodzinę czy znajomych na Zachodzie, to mógł liczyć na zaproszenie i jakieś saksy, a jak nie – to kicha. Student nie studiował wzniosłych humanistyk, bo z tego się wyżyć nie dało i wszystko było oszukane. No, chyba że dziewczyny, co potem zostawały nauczycielkami. Lepsze życie było dla „tamtych” – my studiowaliśmy na politechnikach, bo to był zawód w ręku i do tego nie polityczne. I chodziliśmy po górach, to było zupełne szaleństwo, alternatywne życie w chatkach studenckich, tam na dole była szarość i nuda, a w górach....
W górach jest wszystko co kocham
I wszystkie wiersze są w bukach
I zawsze kiedy tam wracam
Biorą mnie sosny za wnuka .
No i oczywiście z ogromną pogardą śpiewaliśmy tę piosenkę Waligórskiego, prosząc po cichu Ducha Gór, żeby nas uratował przed ta nudą i szarością zatykającą oddech. Śpiewaliśmy również z wielkim zapałem taki tekścik :
Bo kto pieniądze kto ma, ten jedzie do Wieliczki,
A kto pieniędzy nie ma, ten palcem do solniczki.
A nam wszystko jedno, my mamy cały świat,
Bo człowiek bez pieniędzy jest więcej wart.
Bo kto pieniądze kto ma, ten leci samolotem,
A kto pieniędzy nie ma, ten dyma na piechotę.
A nam wszystko jedno...
Bo kto pieniądze kto ma, wiadomo kto to taki,
A kto pieniędzy nie ma, to reszta - my biedaki.
A nam wszystko jedno, my mamy cały świat,
Bo człowiek bez pieniędzy jest więcej wart.
Śpiewaliśmy, łaziliśmy z tymi plecakami/kominami, jeździliśmy autostopem, a potem przyjechał Papież i wybuchła Solidarność. I wszystko nabrało tempa i koloru, i nikt nie liczył czasu ni pieniędzy – „bo człowiek bez pieniędzy jest więcej wart”.
A teraz wszystko jest inaczej. Teraz (podobno) bez kasy jest się nikim, teraz najważniejszy jest lans i biznes, i każdy sposób dobry - można na celebrytę, można na geja, na eksperta, ale można też na patriotę, byle kasa płynęła i kredyty się spłacały. Byle nic się nie zmieniło, bo każdy jakoś ułożony, jakoś poznajomiony tu i tam, jakoś to życie pcha i pieniążki wydusza, więc sobie pogadajmy zgodnie z przyjętym podziałem ról, jedni o Ojczyźnie, a inni o d... Maryni.
Znajoma psycholożka z Australii (Elka Szczepańska) nazywa to syndromem własnego szamba. Siedzi się w środku i co prawda śmierdzi jak cholera, ale znajomo i ciepło - a jakby tak wyskoczyć, to człowiek nagusieńki na zimno czy upał straszny zostanie wystawiony. I co dalej? Strach! No i tak sobie siedzimy, wynajdując kolejne przeszkody nie do pokonania, a to system, a to Żydów, a to inne nieszczęścia, i siedzieć pewnie będziemy do usranej śmierci.
Ludzie dbają o siebie, ludzie dbają o siebie,
ludzie dbają o siebie stale.........
Inne tematy w dziale Społeczeństwo