Histeria wojenna
Przez kraj nasz przechodzi fala oburzenia wywołana wysłaniem przez Stany Zjednoczone na uroczystości obchodów II wojny światowej przedstawiciela zbyt niskiej rangi, jak na doniosłość tej rocznicy, martyrologię Polaków i wielkość naszego narodu. Postawę Białego Domu wobec największego i najwierniejszego sojusznika Ameryki w tej części świata ocenia się w kategoriach niechęci, wrogości, czy wręcz zdrady. Tymczasem prawda jest znacznie prostsza…
Austriacki ekonomista, Friedrich von Hayek, bądź co bądź laureat Nagrody Nobla, w swoim dziele życia zatytułowanym Droga do zniewolenia pisze wyraźnie coś z czym zgadza się większość Polaków, że do polityki garną się przeważnie ludzie najniższego sortu. O ile dobrego biznesmena czy lekarza nagradza się wtedy, gdy potrafią zaspokajać potrzeby –odpowiednio: konsumentów i pacjentów, o tyle polityk robi karierę wówczas, gdy potrafi łasić się do swoich przełożonych i manipulować opinią na swój temat. O ile awans w gospodarce i konkretnej profesji zawdzięczamy umiejętnościom, postawie moralnej, zdolnościom i pracy, o tyle w polityce jest on przeważnie skutkiem układów, zabiegów, manipulacji itp. Dlatego, pisze Hayek, im ktoś zajdzie w polityce wyżej, tym lepiej posługuje się tymi wszystkimi negatywnymi metodami, tym bardziej jest bezwzględny i przebiegły. I przeciwnie, im niżej…
Przedstawiciel niższego szczebla administracji jest najczęściej człowiekiem znacznie bardziej zacnym niż ktoś, kto doszedł w niej do szczytów. Czy to obelga, że Biały Dom wysłał na Westerplatte człowieka przyzwoitego?
Nawet zwykłemu Amerykaninowi z Iowa czy z Nebraski trudno zrozumieć oburzenie Polaków. Gdyby on, Joe Doe znalazł się w podobnej sytuacji, nie rozgłaszałby swojej klęski, cierpień i strat całemu światu, lecz co najwyżej w lokalnej tawernie wypił z kolegami z jednostki weterańskiej kielicha za duszę zabitych przyjaciół i wrócił do zajęć, bingo, czy przerwanej zabawy z wnukami. Amerykanie żyją teraźniejszością, bo tak jest zdrowiej. Celebrują sukcesy, a nie klęski. Nie obchodzi się tam hucznie rocznic zakończenia wojny w Wietnamie, czy nawet II wojny światowej, co nie znaczy, że Amerykanie nie nadają tym wydarzeniom rangi moralnej czy historycznej. Robią to dyskretnie i z godnością.
A już nie do pomyślenia jest kwestionowanie osoby gościa. Być może niektórzy Amerykanie woleliby gościć na obiedzie z okazji Dnia Dziękczynienia Bruce’a Willisa czy Dolly Parton, ale nie zmartwiliby się wcale, gdyby w miejsce tych gwiazd pojawiła się na nim ciotka Henrietta z Połnocnej Dakoty czy wuj Collins z Oregonu. Gdyby ich zapytać, kogo z Polski chcieliby gościć na ważnej dla nich uroczystości, chętniej wybraliby Mariusza Pudzianowskiego niż Lecha Kaczyńskiego. Tego ostatniego nawet nie znają, a Pudzian to bohater. Do wszystkiego doszedł sam, jest silny, ambitny, pracowity i bogaty. Takich ludzi Amerykanie cenią najwyżej. A nie polityków. Tych ostatnich co najwyżej tolerują, mając na nich w zanadrzu Drugą Poprawkę do Konstytucji, tę o prawie do posiadania broni.
Jan M Fijor
www.fijor.com