Francowian Francowian
980
BLOG

Mój życiorys

Francowian Francowian Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 

JAN KUFA

 

Imię i nazwisko:Jan Kufa

Data i miejsce urodzenia:Światło tego świata ujrzałem w znaku Bliźniąt w sobotę 13 VI 1931 w rodzinnym domku Mosty koło Jabłonkowa.

Aktualne miejsce zamieszkania:do 1956 r. Mosty k. Jabłonkowa (ojcowizna), Karwina Frysztat (1956–1959), Karwina Nowe Miasto (1959–1965), Czeski Cieszyn (1965–1975), we własnym domku w Cieszynie–Sibicy (1975–1993), obecnie w Karwinie, w prywatnym domku drugiej żony Haliny Kufa: Průkopnická 14/1986, 733 01 Karviná Mizerov.

Dane rodzinne (żona, mąż, dzieci, wnuki):Pierwsze małżeństwo zawarłem w 1956 r. z Polką, Danielą Gawlik (1936), nauczycielką szkoły podstawowej. Z tego małżeństwa mam dwóch synów — Jurka (1958, prywatny przedsiębiorca) i Bogdana (1965, lekarz). Ze strony Jurka 2 wnuczki — Hanna (1981) i Maja (1995), Bogdan dał mi wnuka Adasia (2003). Żona Danka zmarła w 1986 r. W roku 1975 wybudowaliśmy domek rodzinny w Czeskim Cieszynie – Sibicy, jego sprzedaż w r. 1998.

Drugie małżeństwo (1993) zawarłem również z Polką, Haliną Starzyczną — pielęgniarką zdrowotną.

Ukończone studia:Do szkoły zacząłem uczęszczać w roku 1937, żeby studia ukończyć w 1957 na Wydziale Medycyny Ogólnej Uniwersytetu Masaryka w Brnie (1951–1957) z promocją w dniu 20 VII 1957. Wkrótce przekonałem się, że zawód lekarza wymaga całożyciowego dokształcania. Szkoła podstawowa (ludowa): 2 polskie klasy w Mostach koło Jabłonkowa – Szańce w latach 1937–1938, podczas wojny niemiecka Volksschule w okresie od stycznia 1940 do lipca 1944. Szkoła wydziałowa
w Jabłonkowie od września 1945 do czerwca 1946.

Do gimnazjum z polskim językiem wykładowym (Státní reálné gymnasium)
w Czeskim Cieszynie wstąpiłem do klasy IV d we wrześniu 1946, klasowym był Alfred Stachy, dyrektorem (zatímní správce) — Dr. Bedřich Hustý. Egzamin dojrzałości zdałem 5 VI 1951.

Tytuły, stopnie naukowe:pierwotne „promovaný lékař” zmieniono po 2 latach na MUDr. [doktor medycyny]

Pracodawcy, rodzaje i miejsca zatrudnienia:Po ukończeniu medycyny w Brnie (1957) 2 lata pracowałem w karwińskim szpitalu (Karwina–Raj) na różnych oddziałach. Od sierpnia 1959 r. rozpocząłem pracę jako lekarz przyzakładowy w ośrodku zdrowia na kopalni w Karwinie (Kopalnia Czechosłowackiej Armii — Důl ČSA). Kierownikiem tej placówki (szkoleniowej dla młodych lekarzy) byłem w latach 1961–1993.

W roku 1961 atestacja I. stopnia z medycyny wewnętrznej, następnie atestacja praktycznego lekarza i absolwowanie menedżerskiego kursu dla kierowników.

 Ponad 20 lat pracowałem jako kwalifikowany ratownik w górnictwie (lékař – důlní záchranář při HBZS [Centralna Służba Ratownictwa Górniczego] Ostrava Radvanice). Z tego zawodu przyszło mi zdać praktyczny egzamin, kiedy na jednej z kopalni OKD doszło do wybuchu metanu. Jako nowicjusz, lekarz ratownik, zjechałem na miejsce nieszczęścia, żeby poszkodowanym udzielić potrzebnej pierwszej pomocy. Tragiczny wypadek miał miejsce na ówczesnej kopalni ČSA w szybie nr 8 [Kopalnia Czechosłowackiej Armii, obecnie Důl Karviná] dnia 3 kwietnia 1963 r. Ciężkich obrażeń doznało 3 górników, śmierć poniósł jeden. Był nim niestety mój kolega z gimpla, Franciszek Kłotka (ur. 1926 r.) z ciężkimi poparzeniami na całym ciele. Zmarł za tydzień (10 IV 1963) w szpitalu w Ostrawie.

 Za pracę w służbie zdrowia otrzymałem kilka odznaczeń, między innymi medal Ministerstwa Górnictwa i Energetyki oraz Ministerstwa Zdrowia.

W latach 1993–2002 pracowałem jako lekarz ubezpieczalni zdrowotnej RBP (Ostrawa), gdzie dobrze zapoznałem się z tajnikami komputera wraz z internetem.

Znaczek Jana Kufy — ratownik górniczy

 

Zaangażowanie społeczne:Nigdy się społecznie nie angażowałem, jakoś nie czułem potrzeby, a też z braku odpowiednich predyspozycji. Ponadto nazbyt byłem pochłonięty pracą zawodową. Cały czas byłem tylko biernym zwyczajnym członkiem PZKO, nigdy nie byłem członkiem żadnej partii politycznej. W latach tzw. normalizacji — konsolidacji miało to swoje dobre strony. Aktywnie pracowałem tylko w Czerwonym Krzyżu i długie lata w komisji regresyjnej ówczesnego urzędu powiatowego (ONV).

Hobby, zamiłowania, stan zdrowia:Na emeryturze jestem od lipca 1991, pracowałem jeszcze do kwietnia 2002. Moim hobby stał się sport (górska turystyka, wspinaczka, narty, cyklistyka) i komputer z internetem. Astronomią interesuję się już od lat gimnazjalnych (prof. Stachy). Ponad 20 lat praktykowałem jogę. Do dziś niektóre jej elementy włączam do moich codziennych ćwiczeń. W ostatnich latach moje zainteresowania skupiają się na sprawach wiary, różnych wyznań religijnych, szczególnie judaizmu, islamu oraz orientalnych filozofii.

Stan zdrowia nienajgorszy. Oczywiście, że się zmienił. Na szczęście obecnie jestem bez jakichkolwiek dolegliwości. Bez ograniczeń ruchu czy innego życiowego komfortu. Odwiedzam regularnie różnych lekarzy, raczej w celach profilaktycznych. Dzięki temu znaleziono u mnie mnóstwo chorób, figurujących pod różnorakimi, groźnie brzmiącymi łacińskimi nazwami.

  

WSTĘP DO DRUGIEGO WYDANIA

 

Wkrótce po pierwszym wydaniu naszej publikacji postanowiłem podjąć starania o jej wznowienie w jak najkrótszym czasie. Mój pomysł poparło wielu, szczególnie zachęcali mnie współautorzy książki, a to ze względu na kilka poważnych błędów, braków i nieścisłości w wydaniu pierwszym, których mimo wszelkich starań nie udało się uniknąć. Pojawiły się też głosy, aby nie zabrakło w nowym wydaniu poprzednio skreślonych fragmentów. Postanowiłem równocześnie poszerzyć Dodatek literacki. Prócz tego widziałem potrzebę opublikowania przyczynków tych osób, które z różnych powodów żadnego materiału nie dostarczyły. Liczyłem również na tych spoza kręgu maturalnych abiturientów naszego gimnazjum, szczególnie mocno zaangażowanych społecznie i kulturowo w naszym polskim zaolziańskim środowisku. Te nadzieje się spełniły.

Też od samego początku odczuwałem potrzebę uzupełnienia książki o nowe wydarzenia i niektóre ciekawostki, pominięte poprzednio. Chodziło np. o wzmianki na temat szkolnych teatralnych przedstawień, uściślenie wydarzeń w czasie czy dodatkowe odznaczenia zasłużonych osób, itp. Stasiek Zahradnik przyszedł z propozycją umieszczenia w publikacji recenzji książki z pierwszego wydania oraz podania życiorysów dyrektorów naszego gimnazjum.

W tym celu zwróciłem się do kilku instytucji (możliwych sponsorów, redakcji GL, kierowników szkół) z prośbą o ponowne finansowe wsparcie, czy też udostępnienie potrzebnych pisemnych materiałów. Do większości koleżanek i kolegów wystosowałem listy i maile, przeprowadziłem liczne rozmowy telefoniczne, skorzystałem z osobistych wizyt i wycieczek, by móc sprostać niełatwemu zadaniu.

Nie obeszło się bez przeszkód, ale i szokujących niespodzianek. Mój wysiłek zaowocował. Nie był dla mnie męczącym trudem, lecz raczej radosnym odczuciem z wykonywanej, moim zdaniem, pożytecznej pracy.

Największą i w dodatku miłą niespodziankę sprawiło mi poszukiwanie informacji na temat kolegi Oskara Kożdonia. Było mi wiadomo, że ostatnio mieszkał na Słowacji, w miejscowości Šahy. Od pewnej bliskiej mu osoby uzyskałem pisemne zapewnienie, że Oskar zmarł, tylko nie wiadomo kiedy i gdzie jest pogrzebany. Wtedy wpadłem na pomysł skontaktowania się przynajmniej z jego żyjącymi krewnymi. Przy pomocy internetowej wyszukiwarki znalazłem przypadkowo nr komórki niejakiego Kożdonia z Šahów. Natychmiast zadzwoniłem pod ten numer i pytam, czy mógłbym rozmawiać z krewnym śp. ks. Oskara Kożdonia, mego byłego kolegi klasowego Polskiego Gimnazjum w Czeskim Cieszynie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy się przedstawiłem i w odpowiedzi w słuchawce rozpoznałem znany mi głos: „Janku, to ja nim jestem, żyję i jakoś mi się powodzi, trapi mnie tylko pogarszający się stan zdrowia i niczego nie mogę obiecywać”. Tak mnie przywitał żyjący Oskar. Pogratulowałem mu jego „zmartwychwstania”, wyrażając przekonanie, że to nam jeszcze Oskarek długo pożyje. Podał mi aktualny adres i natychmiast napisałem do niego obszerny list z prośbą o pisemne przekazanie bliższych szczegółów z równoczesnym zaproszeniem go na tegoroczne koleżeńskie spotkanie.

                                                          Jan Kufa

  Wspomnienia:

          55 lat minęło…

 Teraz jako 75-latek rozpocznę swoje wspomnienia cytatem profesora Lewita, mego wykładowcy na medycynie: „Starzenie się nie jest niczym innym jak tylko złym przyzwyczajeniem, na które aktywny i zapracowany człowiek rzeczywiście nie ma czasu”.

      Pochodzę z licznej (12-osobowej) chłopsko-robotniczej rodziny. Wyrastałem w bardzo nędznych warunkach. Od wczesnego dzieciństwa poznałem, co znaczy głód i zimno. Każde przewinienie rodzice karali. Ojciec nigdy nie miał większego kłopotu z ustaleniem winowajcy — zawsze nim był najstarszy syn Janek. Rodzice już od 6-ciu lat wymagali pełnienia pewnych obowiązków człowieka dorosłego. Żartem powiadam, że do pójścia na emeryturę ( r. 1991) odpracowałem pełnych 55 lat.

      Od wczesnego dzieciństwa duży nacisk kładziono w naszej katolickiej rodzinie na wychowanie religijne. Niekwestionowanym obowiązkiem było uczestnictwo w niedzielnym nabożeństwie i codzienne wieczorowe modlitwy na klęczkach. Dla maluchów była to raczej niezrozumiała i niepotrzebna uciążliwość. Teraz jestem za to rodzicom wdzięczny. Na stare lata niedzielna msza święta wraz ze Słowem Bożym stały się głęboką wewnętrzną potrzebą dla nabrania nowej energii na następne dni i utrzymania zdrowia psychicznego.

Ze szkoły podstawowej:

     Nowo powstała czeska szkoła na Szańcach zionęła pustką, klasy starano się zapełnić nawet dziećmi Cyganów z pobliskiej Milošovej na Słowacji. Według ówczesnego spisu ludności (S. Zahradnik, rok 1939) w Mostach k. Jabłonkowa żyło wtedy 912 Polaków, 47 Czechów, 79 Niemców a reszta — 2201 narodowości „śląskiej”. Każdy dzień nauki rozpoczynał się modlitwą Ojcze nasz i odśpiewaniem Kiedy ranne wstają zorze.Poniekąd przykre wspomnienia mam na lekcje religii: ks. Marcol na początek każdej wymagał prawie że półgodzinnej głośnej modlitwy; kiedy zamilkł, ucichła i reszta klasy, a za karę musieliśmy na „klęczki” pod ścianę.

    Głęboko w pamięci utkwiła mi data rozpoczynająca drugą wojnę światową. Nocą z 25 na 26 sierpnia 1939 r., na miejscową stację kolejową i tunel pod Przełęczą Jabłonkowską napadła z terenu Słowacji niemiecka bojówka pod dowództwem Hansa Albrechta Herznera. Wyboistą drogą tuż pod naszym domem defilowała uzbrojona niemiecka armia, wśród której łatwo rozpoznawaliśmy wiwatujących ludzi czeskiej narodowości z naszej wioski. Z racji tego „Incydentu jabłonkowskiego” Mosty koło Jabłonkowa uznane są za miejscowość, w której praktycznie rozpoczęła się druga wojna światowa (wg encyklopedii Wikipedia).

Podczas wojny::

     Ze względu na polską narodowość rodziców dostępu do szkoły wydziałowej (Hauptschule w Jabłonkowie) nie miałem. Nauczyciel Erich Wünsche był bardzo solidnym i uczciwym człowiekiem (pomimo paradowania w mundurze SA): ostrzegał nas przed przykrym widokiem egzekucji dziesięciu skazańców (5-ciu Polaków i tyluż Żydów, której dokonano przez powieszenie w Mostach 26 października 1943), a podczas wycieczki na Hadaszczok (obecnie Slavič) powiadomił nas o wylądowaniu wojsk alianckich w tym dniu, i powiedział, że der Krieg ist schon verspielt! [Wojna jest już przegrana.] Chodziło o manewr desantowy, powietrzno-morską operację Overland, rozpoczętą 6 czerwca 1944 r. i mającą na celu zdobycie przyczółka i rozwinięcie drugiego frontu w zachodniej Francji.

Ze szkoły wydziałowej w Jabłonkowie:

     Po wojnie wstąpiłem w roku 1945 do szkoły wydziałowej w Jabłonkowie, którą ukończyłem w roku 1946. Klasowym był matematyk, Leonard Guńka, dyrektorem — Karol Piegza. Ten zamęczał nas (mnie na pewno) odtwarzaniem folklorystycznych malowideł ze starożytnych skrzyń (tróheł). Polskiego i śpiewu uczył nas Gustaw Słowik, natomiast historii i geografii — pani Buczyńska. Ta nauczyła nas też znośnie stenografii, którą jeszcze w gimnazjum posługiwałem się dosyć przyzwoicie. Natomiast nauką o bogach Olimpu wprowadziła w mój naiwny i jeszcze dziecięcy umysł straszliwy zamęt. Jedynym dotąd żyjącym nauczycielem z tej uczelni jest 90letni Władysław Milerski, językoznawca, autor„Zachodniocieszyńskiego słownika gwarowego", mojego późniejszego pacjenta.Zaległości, szczególnie z języka polskiego, były fatalne: w domu mówiono „po naszymu”, radia nie było (prąd elektryczny do naszego domu doprowadzono dopiero w roku 1953), ze słowa drukowanego był tylko Głos Ludu (dokładnej nazwy nie pamiętam) i jakiś tam katolicki tygodnik. Tak więc na jednej z pierwszych lekcji języka polskiego po raz pierwszy poznałem znaczenie i poprawne brzmienie słowa „się”, wymawianego w domu jako „sze”.

     Z tym okresem związane jest przykre dla mnie wspomnienie: z UNRRA (United Nations Relief and Rehabilitation Administration). Żadnych rozdzielanych, a dla mnie tak bardzo potrzebnych rzeczy nie otrzymałem, chociaż klasowy doskonale wiedział, że do szkoły przychodzę latem na bosaka. Otrzymali ci, co już mieli, taka na tym świecie panowała sprawiedliwość i taka została po dzień dzisiejszy, zapowiadana zresztą przez Pismo Święte (Ew. Mat. 24:29, Łuk. 19:26).

Lata gimnazjalne:

     Przed pójściem do gimnazjum uczęszczałem na lekcje języka łacińskiego do emerytowanego polskiego oficera. Pierwszym zapamiętanym zdaniem było Magna rana parvam ranam vituperat! (Wielka żaba gani małą żabę).

     Początkowo do gimnazjum dojeżdżałem pociągiem, później jakiś czas mieszkałem w sąsiednim klasztorze, gdzie codziennie budzono mnie o 5-tej rano, aby zdążyć na ministrantowanie podczas porannej mszy św.Do dziś pamiętam: Et introibo ad altare Dei, ad Deum, qui laetificat iuventutem meam..

     Zakonnice gotowały wyśmienicie, na moje potrzeby rozwijającego się organizmu było tego trochę za mało: na śniadanie były przykładowo pyszne „krepliki” (pączki), tylko że po ich zjedzeniu głód był jeszcze większy… Ostatnie lata nauki spędzałem w bursie, w Alejach, bodajże w budynku byłego gestapo.

     Przez cały ten czas (IX/1946–VI/1951) moimi ulubionymi przedmiotami były matematyka, fizyka i łacina; nieco później także rosyjski. Raz prof. Antoni Zahraj wywołał mnie do tablicy, żeby nakreślić koło i do niego przylegające proste. Kiedy obserwował moją bezradność z trójkątem i cyrklem, orzekł: „Kufo, ty się tymi przyrządami zabijesz! Siadaj, masz pięć!” [niedostatecznie.] Najbardziej cenionym przeze mnie wykładowcą był prof. Stachy ze względu na olbrzymią wiedzę i szerokie pole zainteresowań. Dzięki niemu zamiłowanie do astronomii trwa u mnie do dziś. Zagadką zostało dla mnie jego tłumaczenie polskiej wymowy CH z zamianą na H i odwrotnie. I tak dyktando z chemii rozpoczynał: HEMIA przez CECHA,natomiast CHELENA przez samo CHA. „Kiedy wreszcie zaczniesz się uczyć, panie chrabio?” Odpowiadam: Jutro, panie profesorze. „Żeby tylko nie było za wcześnie”. Jego wypowiedzi zawsze były ścisłe i zrozumiałe. Raz nawet musiał sprecyzować definicję długości geograficznej, błędnie podaną przez wykładowcę geografii, że to kąt w stopniach, a nie odległość w kilometrach.

     Niewątpliwie do najbardziej lubianych i cenionych wychowawców należał moim zdaniem „Lajter” (od niemieckiego Leiter, drabina lub kierownik) — prof. Józef Folwarczny. Był wspaniałym człowiekiem i pedagogiem. Uświadamiał sobie, że wkuwanie na pamięć jest bezsensowną tresurą, służącą najwyżej jako środek dla ćwiczenia pamięci. Twierdził, że od tego są książki, bo ludzki umysł i tak nie jest w stanie wszystkiego wchłonąć. Raz na lekcji stawiał stopnie za jak najszybsze znalezienie w podręczniku łaciny różnicy między gerundium a gerundivum. Otrzymałem wtedy stopień celujący. Oprócz łaciny z chciwością wchłaniałem początki logiki i filozofii. Później miałem z tego bardzo potrzebną korzyść finansową. Z Lajtrem nie miałem ani razu większego zatargu, za wyjątkiem strofowania mnie przed klasą za hasło wypowiedziane w pociągu „Non vitae, sed scholae discimus!” (Uczymy się nie dla życia, tylko dla szkoły).Był jeszcze jeden incydent z hamulcem
w pociągu, doniosło się gronu profesorskiemu, mej zmyślonej bajeczce uwierzyli, obeszło się bez nagany.

Na marginesie dodam, że za sprawą prof. Folwarcznego moje zainteresowania w znacznym stopniu już wówczas skupiały się wokół problemów filozoficznych i światopoglądowych; w ówczesnym kontekście społeczno-historycznym doprowadziły do pewnego zamętu w głowie lewicowym intelektualizmem, który przerodził się aż w wojujący ateizm. Niewiele brakowało, a stałbym się członkiem zbrodniczej politycznej organizacji, jaką była ówczesna Partia Komunistyczna. Ostatecznie zorientowałem się dopiero w roku 1956 — po burzliwych wydarzeniach na Węgrzech.

Oceny profesorów bywały częstokroć zaskakujące, nieoczekiwane. Nie wiadomo dlaczego, prof. Alois Sivý przeceniał moje wiadomości z języka czeskiego, odwrotnie było z matematyką u Zahraja, miałem do niego z tego powodu zawsze żal i pretensje. Raz, już na uniwerku podczas zdawania ustnego egzaminu z interny (u prof. Pojera, poligloty, władającym co najmniej dziesięcioma językami, na temat cirrhosis hepatis), kiedy szło mi dość kiepsko, próbowałem się ratować wymówką: „V mateřské polštině bych si určitě počínal lépe” [W macierzystym języku polskim z pewnością szło by mi lepiej]. „No to proszę mi coś powiedzieć o marskości wątroby” — odpowiedział. Zatkało mnie, bo nie oczekiwałem, że egzaminator zna nawet ten język. Egzamin dokończyłem po czesku.

     Oceny z większości przedmiotów miewałem bardzo dobre, nie dzięki zdolnościom, tylko mozolnej i wytrwałej pracy, ale też drobnym podstępom — odpisywanie i ściągawki. Z tym bywało różnie. Wypróbowaliśmy przeróżne wyrafinowane metody, zawsze z wątpliwym rezultatem. A oto moje doświadczenie. Raz podczas pisania klasówki chciała mi pomóc koleżanka siedząca przede mną. Bryko miała zasunięte gdzieś wysoko na udzie pod pończoszką. Niewiele skorzystałem! Przy każdej próbie odczytania tekstu tylko mi w oczach pociemniało i dostawałem zawrotów…

     Zaległości miałem fatalne, ich nadrabianie wymagało wkuwania i wiecznego ślęczenia nad książką. Koleżanki i koledzy vitā gaudeabant (cieszyli się życiem) — sportem, zabawą, kinem, randkami. Zazdrościłem im ich miłosnych przygód, bo te moje kończyły się na nierealnych marzeniach. Te wyjawiłem swojej wybrance dopiero po 55 latach po maturze na koleżeńskim spotkaniu; lecz i tak mi nie uwierzyła, a jeszcze mnie wyśmiała… Chociaż z randkami też nie było wtedy łatwo. Inne były obyczaje. Przypomniał mi się taki epizodzik, kiedy dyrektor przyłapał kolegę z koleżanką w kinie — na drugi dzień na lekcji geografii dał mu przed całą klasą upokarzającą nauczkę, żeby wiedział raz na zawsze, jakie w tej sprawie obowiązują „moresy” w naszej szkole.

 

Moja miłosna „awantura”:

    

      W tym wieku chyba każdy z nas miał już za sobą jakąś miłosną przygodę. Dla ciekawskich opowiem pokrótce o własnej:

      Nie ujawnię nazwiska swej wybranki, ani jej całego imienia, zdradzę tylko początkową literę — I. W klasie było bowiem więcej koleżanek z inicjałami I. Niepotrzebnie, bo i tak łatwo wszyscy klasowi się domyślali.

      Zawsze byłem przekonany, że wszyscy o mojej miłosnej „awanturze” z koleżanką I. wiedzą. Moje zachowanie było tak przejrzyste, tak głupkowato się na każdej lekcji gapiłem na moją pierwszą wybrankę serca, że to przez nikogo w klasie nie mogło być niezauważone. Za wyjątkiem samego obiektu mych zainteresowań. Dziwna to musiała być „awantura”, skoro w dodatku bez wzajemności do dnia dzisiejszego. Dla mnie osobiście były to wzruszające emocje, przeżycia, w najróżniejszy sposób urozmaicane i dopełniane bujną fantazją.

      Ta platoniczna miłość pozostała taką do dnia dzisiejszego. Niewiele brakowało, a mogło być zupełnie inaczej… Raz, już lata po maturze, spotkaliśmy się. Nie pamiętam, czy tak byliśmy umówieni, czy przez przypadek, albo też celowo przyjechała na jakieś spotkanie do Cieszyna w odwiedziny koleżanki. Siedzieliśmy w jednym lokalu PIASTA z resztą koleżanek i kolegów, z niecierpliwością oczekując na jej przyjście.

      Wreszcie podniecony i zdenerwowany powziąłem desperacką decyzję. Było mi wiadomo, że zakwaterowała się w tym właśnie hotelu. Postanowiłem w duchu nie czekać dłużej i pójść za nią na „cymrę”. Zapukam do drzwi, pomyślałem, a kiedy je otworzy, to natychmiast je zamknę i bez jakichkolwiek ceregieli zdobędę ją siłą, bez względu na konsekwencje. Zdawałem sobie sprawę, że za takie przestępstwo drogo przyjdzie mi zapłacić — wsadzą mnie na co najmniej na 10 lat za kratki. Nic się tym nie przejmowałem, bo wiedziałem, że nagroda i tak mnie nie minie: po wypuszczeniu na wolność czekałaby na mnie z utęsknieniem już dziewięcioletnia dziecina z mamusią. Mamusię poprosił bym o rękę i nie wiadomo, jak potoczyłyby się dalsze nasze losy…

      Do koleżanki I. z powodu braku wzajemności nigdy nie żywiłem złego uczucia, zawziętości, niewdzięczności czy broń Boże, wrogości. Ale za złamanie serca (po łacinie fractura cordis) też się jej dostało: już nie pamiętam, jakim zrządzeniem losu obaj dostaliśmy się w taneczne pląsy. Tak mocno ją wtedy uściskałem, że pękło jej jedno żebro — za to serce nietknięte. Moja fraktura doskonale się zabliźniła, i mam nadzieję, że i jej połamane żeberko też zostało bez poważniejszych następstw.

Jan Kufa

Wycieczki:

     Wielkim przeżyciem była dla mnie kilkutygodniowa wycieczka nad Bałtyk w roku 1948 ― pierwszy raz wtedy zobaczyłem morze. Wówczas jeszcze Warszawa i Wrocław leżały w gruzach. Z mojej klasy był tam jeszcze Hubert Piszkiewicz, Irka Berger ze swą nieodłączną koleżanką Hanią Pustówczanką, i Tadeusz Heczko; reszty nie pamiętam. Drugą grupę stanowili wychowankowie z orłowskiego gimnazjum. Pięknie recytował i śpiewał Oto Helis (późniejszy wicedyrektor NHKG w Ostrawie), bokserskie umiejętności prezentował Franek Chmiel (późniejszy aktor i reżyser teatru
w Bratysławie), ze znanych osobistości był i przyszły aktor Stanisław Waniek (teatr Šumperk). Doszło do incydentu: we wzburzonych falach morskich próbował swoich pływackich umiejętności Stanisław Dudys. Na ratunek tonącemu pośpieszył kolega Franek, uszkadzając sobie bezpowrotnie kosztowny zegarek. W powojennej zniszczonej Polsce panowała wielka bieda, ale dla nas gotowano przez cały okres pobytu wyśmienite dania z dostatkiem mięsnych potraw i jarzyn.

     Już nie pamiętam wszystkich wycieczek i ich szczegółów. Jedna utkwiła mi głęboko w pamięci. Było to chyba rok po maturze w 1952, bodajże na Kozubowej, dochowało się zdjęcie.

      Między innymi był obecny i kolega Staś Kostka. Ten często płatał różne figle i robił niespodzianki, w szkole i poza nią. Teraz podczas posiłku borykał się z jajkiem. Był pewny, że mama ugotowała je na twardo. Kiedy nim stuknął o moją głowę, polała mi się po czuprynie i twarzy kleista żółta maź, ku jego przykremu zdziwieniu i nieukrywanej radości reszty.

Koledzy:

     Pozwolę sobie na krótką charakterystykę kilku moich klasowych kolegów, jak ich wówczas postrzegałem. Na ten temat mieliśmy nawet raz napisać klasówkę z polskiego. Nasze losy potoczyły się różnie. Niektórzy sięgali później szczytów, innym mniej się powiodło, gwoli nieprzychylności losu, stanu zdrowia czy politycznych lub innych przekonań. Wśród chłopców, moim zdaniem, najbardziej wyróżniał się wówczas Władek Donocik. Podziw wzbudzały u mnie jego wiadomości z mitologii, obszerna lektura wszelkiego rodzaju książek i czasopism oraz oratorskie zdolności (zostało mu Cicero). Na każde pytanie profesora miał natychmiastową błyskotliwą odpowiedź. Ponadto był niezwykle żywiołowym i ruchliwym chłopcem w klasie. Nie brakowało wzajemnych odwiedzin i jego pomocy w nauce. Józek Kajfosz był raczej chłopcem mniej pozornym, w sali gimnastycznej nawet poniekąd nieporadnym. Jednak u wszystkich, a szczególnie u polonisty prof. Zieliny wzbudzał wielkie zainteresowania najlepiej wypracowanymi klasówkami z języka polskiego. Oczekiwania profesora zawiódł, bo zamiast pójść na humanistykę wybrał kierunek techniczny (MU Brno) i stał się „ścisłowcem”. Moim zdaniem osiągnął spośród nas wszystkich największy intelektualny szczyt, stał się wybitnym naukowcem z dziedziny fizyki jądrowej z uzyskaniem wielu odznaczeń i tytułów naukowych. Niebagatelna jest też jego spuścizna literacka poświęcona problemom wyznaniowym i społecznym, w znacznej części dostępna na jego stronie internetowej http://www.docelu.jezus.pl/ . Na uwagę zasługują i jego liczne tłumaczenia z języków obcych. Dla mnie stał się niepodważalnym autorytetem i w sprawach wiary, mimo istniejących różnic wyznaniowych. Z pewnością zaskarbił sobie serca wszystkich, którzy mieli możliwość poznać go bliżej. Swoimi moralnymi zasadami i szeroką wiedzą stał się dla wielu z nas wzorem trudno osiągalnym.

     Należałoby wymienić i inne dzisiaj uznawane znakomitości, jak Stasia Zahradnika, Bogusia Stonawskiego i dalszych, bo wejdą na zawsze do świadomości polskiego społeczeństwa na Zaolziu i nie tylko. O koleżankach nie mam odwagi mówić — wszystkie, a szczególnie jedna, uchodziły wówczas w moich oczach za niezwykle czarujące przystojniaczki i z tego powodu moje wypowiedzi mogły by być bardzo nieobiektywne.

     Z moich klasowych kolegów z lat gimnazjalnych najstarszym był Franciszek Kłotka (ur. 1926), zaś najmłodszym Adam Cienciała (ur. 13 III 1933).

Łacina:

    Łacina była zawsze moim ulubionym przedmiotem, którego nigdy nie uważałem za niepotrzebny balast. Była dla mnie otwarciem, nowym spojrzeniem na świat. Z tego okresu pamiętam szereg życiowych maksym, aktualnych do dnia dzisiejszego. Począwszy od pokornego Si tacuisses, philosophus mansisses (Jeśli będziesz milczał, zostaniesz filozofem) czy szlachetnego Per aspera ad astra (Poprzez trudy do gwiazd),przez nieufne Timeo Danaos et dona ferentes (Nie ufaj ludziom, nawet przynoszącym dary — boję się Danajów…; Danajów dar), aż po dzisiejsze brutalne Homo homini lupus est (Człowiek człowiekowi wilkiem jest) i cyniczne Pecunia enim non olet! (Pieniądze bowiem nie pachną — nie ma brudnych pieniędzy).

A oto one, jak je sobie zanotowałem i w większości zapamiętałem do dnia dzisiejszego. Przytoczę kilkanaście najbardziej znanych w alfabetycznej kolejności z poniekąd dowolnym tłumaczeniem:

Ad Kalendas Graecas!

Nigdy; nie wiadomo kiedy; na czas nieokreślony!

Alea iacta sunt!

Kości zostały rzucone.

Amans amentes!

Zakochani są jak szeleńcy!

Amor patriae nostra lex!

Miłość do Ojczyzny naszym prawem!

Audaces fortuna iuvat.

Odważnym szczęście sprzyja.

Audiatur et altera pars!

Słuchaj i drugiej strony!

Calumniare, calumniare, semper aliquid haesit!

Kłam ile tylko wlezie, coś prawdy zawsze z tego wzejdzie!

Cogito, ergo sum.

Myślę, więc jestem.

Consuetudo est altera pars.

Przyzwyczajenie staje się naszą drugą naturą.

Cum tacent, clamant!

Kiedy milczą, to krzyczą — milczeniem przejawiają sprzeciw!

De gustibus non est disputandum.

O gustach nie można dyskutować.

De mortuis nihil nisi bene.

O zmarłych tylko dobrze.

De omnibus dubitandum est!

O wszystkim należy wątpić!

Discendo est virtus.

Cnoty należy się uczyć.

Divide et impera!

Rozdziel a panuj!

Donec eris felix multos numerabis amicos, tempora si fuerint nubela, solus eris.

Do czasu, kiedy jesteś szczęśliwym masz licznych przyjaciół, w pochmurne dni pozostajesz sam.

Epistula enim non erubescit.

List się nie rumieni — napisać można byle co.

Errare humanum est.

Mylić się jest rzeczą ludzką.

Errat et in nulla sede moratur amor.

Miłość jest zawsze przelotną, niespodziewanie przychodzi i wkrótce znika.

Fama crescit eundo!

Wieść rośnie tym, jak się szerzy.

Fere libenter homines id, quod volunt, credunt.

Ludzie we wszystko uwierzą, czego pragną.

Gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo.

Kropla głębi kamień nie siłą, tylko częstym spadaniem.

Homo homini lupus est!

Człowiek człowiekowi wilkiem jest.

Ibis, redibis, non morieris!

Pójdziesz, wrócisz, nie zginiesz!

Ibis, redibis non, morieris!

Pójdziesz, nie wrócisz, zginiesz!

Littera scripta manet.

Słowo zapisane pozostaje.

Memento mori!

Pamiętaj, że umrzesz!

Mens sana in corpore sano.

Zdrowa myśl (tylko) w zdrowym ciele.

Mundus vult decipi, ergo decipiatur!

Świat lubi oszukiwać, więc go oszukujmy!

Nihil novi sub sole.

Pod słońcem nic nowego.

Nomina stultorum, ubique locorum.

Imiona głupców (ludzi niemądrych) znajdziemy wszędzie.

Non scholae sed vitae discimus.

Uczymy się nie dla szkoły, lecz dla życia.

Omnia vincit Amor et nos cedamus Amori.

Miłość wszystko zwycięża — i my ulegnijmy miłości!
          Ora et labora!

Módl się i pracuj!

Pecunia enim non olet!

Pieniądze bowiem nie pachną — nie ma brudnych pieniędzy!

Per aspera ad astra.

Poprzez trudy do gwiazd.

Primum non nocere.

Przede wszystkim nie szkodzić.

Plurimum facere, minimum ipse de se loqui.

Więcej działać a mniej (o sobie) mówić.

Quidquid agis prudenter agas et respice finem!

Cokolwiek robisz, postępuj rozumnie i pamiętaj o końcu!

Qui citto dat, bis dat!

Kto zaraz daje, podwójnie daje; źle postępuje, kto z podarunkiem zwleka!

Quod licet Iovi, non licet bovi.

Co wolno Jowiszowi, nie wolno wołowi.

Quot homines, tot sententiae.

Ile ludzi, tyle (odmiennych) zdań.

Rem tene, verba sequentur.

Trzymaj się rzeczy, słowa popłyną same.

Scio me nescire.

Wiem, że nic nie wiem.

Si tacuisses, philosophus mansisses.

Jeśli będziesz milczał, zostaniesz filozofem.

Si vis pacem, para bellum.

Jeśli pragniesz pokoju, przygotuj wojnę.

Tempora mutantur et nos mutamur in illis.

Czasy się zmieniają a wraz z nimi i my.

Tertium non datur.

Nie ma trzeciej drogi.

Timeo Danaos et dona ferentes.

Nie ufaj ludziom, nawet przynoszącym dary — boję się Danajów.

Ut desint vires, tamen est laudanda voluntas.

Chociaż brak nam sił, godną pochwały jest już sama chęć.

Utinam falsus vates sim!

Obym był falszywym prorokiem !

Veni, vidi, vici.

Przyszedłem, zobaczyłem, zwyciężyłem.

Verba docent, exempla trahunt.

Słowa uczą, przykłady pociągają.

Inne ciekawostki:

     Od Lajtra pochodzi ciekawostka dla mnemotechnicznego zapamiętania nazw dziewięciu muz greckich: KLIOMETERTALEUERURPOKAL (KLIO=Klio, ME=Melpomene, TER=Terppsychore, TAL=Talia, EU=Euterpe, ER=Eratio, UR=Urania, PO=Polyhymnia, KAL=Kalliope). Od niego też poznaliśmy ciekawą definicję zazdrości w języku niemieckim z niepowtarzalną grą słów (nieznanego autora): EIFERSUCHT IST EINE LEIDENSCHAFT DIE MIT EIFER SUCHT WAS LEIDEN SCHAFFT! (Zazdrość jest dolegliwością, która pilnie poszukuje tego, co sprawia cierpienie).

     Z całości wiedzy zdobytej podczas mego życia największą korzyść odniosłem z gimnazjum — to była moja prawdziwa Alma Mater; średnia szkoła dała mi o wiele więcej niż wyższa uczelnia. Lubię wracać do dzieł greckich i rzymskich autorów. Pamięciowego uczenia się łaciny nie było za wiele — służyło raczej do ćwiczenia umysłu i wskazywało na najpiękniejsze skarby literatury tamtych czasów.

     Język rosyjski: Z przyjściem prof. Demczuka pojawiło się moje zamiłowanie do rosyjskiej literatury. Mniej dręczono nas już gramatyką, profesor wskazywał na wartości literatury pięknej. Zaraz na jednej z pierwszych lekcji był Raskolnikow (Преступлениe и наказaние)[Zbrodnia i kara] F. Dostojewskiego, wspaniały Lew Tołstoj, Lermontow, Czechow, Kryłow, Puszkin i szereg dalszych.

     W klasie maturalnej do ostatniej chwili nie miałem sprecyzowanego pojęcia o moich przyszłych planach. Krótko przed maturą odwiedziło klasę kilku oficerów lotnictwa wojskowego w celu werbunkowym. Bez większego zastanowienia zgłosiłem się (razem z Hubertem Piszkiewiczem). Egzamin w Pradze nie powiódł nam się, Hubert podczas psychotestów miał dużą szansę, ja żadnej. Dlatego na medycynę w Brnie dostałem się z miesięcznym opóźnieniem. Na początku soboty i niedziele poświęcałem zarobkowym brygadom (rolnictwo, kolej), wkrótce problemy finansowe znikły — otrzymałem socjalne stypendium (350 koron), a jako pomocnik na katedrze marksizmu-leninizmu (pomocná vědecká síla) dodatkowych 450.

Moje teatralne wystąpienie:

W roku 1950 wystawiło nasze gimnazjum sztukę klasycznej dramaturgii rosyjskiej — MATKĘ Gorkiego w „Piaście” (1 kwietnia 1950, i następnego dnia jeszcze w Domu Robotniczym w Trzyńcu). Rolę matki oddała Jurczykówna, Andrzeja — Janiczek, w roli Pawła wystąpił Alojzy Kaleta, wszyscy z klasy o stopień wyżej od naszej. Z naszej było kilka osób w rolach epizodycznych. Pamiętam Huberta Piszkiewicza. Pełny tremy „zagrałem” i ja, chociaż całym moim zadaniem było tylko kilkakrotne przejście przez scenę w wojskowym mundurze bez jedynego słowa czy znaczącego gestu. To był jedyny i ostatni mój występ „aktorski”. Już bym się nie ważył powtórzyć czegoś takiego.

Niedawne lata:     

           W okresie 2002–2005 przechodziłem przykry kryzys zdrowotny, prawie że przez te lata wcale nie wychodziłem z domu, z trudem poruszając się po mieszkaniu. Koledzy po fachu niewiele mi pomogli, za to poskutkowały modlitwy i regularna lektura biblijnych wersetów. (Tu czuję obowiązek podziękowania koledze Józkowi Kajfoszowi za życzliwość i udzielone mi duchowe wsparcie). Teraz mi zdrowie dopisuje, jestem w świetnej kondycji fizycznej i nienajgorszej psychicznej, bez jakichkolwiek dolegliwości zdrowotnych. Kiedy się wybieram na wycieczkę w góry w nienajlepszą pogodę, to żona z niedowierzaniem kręci głową i pyta mnie, po co mi to wszystko w moim wieku. Odpowiadam: Pragnę wykorzystać każdą okazję, dopóki jeszcze jestem młody (75), aż się zestarzeję (100), to z pewnością dojrzeję i wreszcie zmądrzeję (tylko jak to pogodzić z powiedzeniem „Ni ma roków, ni ma rozumu, czym starszy tym głupszy!”?). Moim celem nie jest osiągnięcie tak wysokiego wieku, chociaż biorąc rzecz statystycznie, umieralność bywa już wtedy znikoma… Z 4 pór roku zawsze najbardziej urokliwą była dla mnie jesień, dzięki Bogu tak odczuwam i teraz swoją pogodną jesień życia.

     Po przebytej chorobie znów intensywnie ćwiczę i uprawiam sport. Wycieczki w nasze ukochane Beskidy, jazda na rowerze, zimą narty. Polubiłem pracę w ogródku i majsterkowanie w mieszkaniu. Teraz dopiero doceniam, jak wygodnie jest bez samochodu i własnego domku! Mogę znów w pełni korzystać z życia bez zbędnych trosk o „dobra” materialne. (Biblia — Ew. Mat. 6:19–20 i 6:26–34, a także Łk. 12:22–29, czy też chińskie przysłowie: Ten, kto nie ma co stracić, jest bogatym).

Mogę z ufnością zwołać z psalmistą:

 

„Panie, moje serce się nie pyszni,
i oczy moje nie są wyniosłe.
Nie gonię za tym, co wielkie,
albo co przerasta moje siły.
Przeciwnie: wprowadziłem ład do mojej duszy.
Jak niemowlę u swej matki,
jak niemowlę — tak we mnie jest moja dusza”.

                                         Biblia, Psalm 131:1–2

 

(Z naszej klasowej publikacji MINĘŁO 55 LAT, zredagowałem jej drugie wydanie w r. 2008)

 

Francowian
O mnie Francowian

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości