Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
511
BLOG

O mandarynkach, sedesie i długiej kolejkowej kolumnie...Zmotoryzowanej

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Polityka Obserwuj notkę 35

        Podobno Rosjanie są teraz łasi na mandarynki. Nie jak kiedyś, za środkowego socjalizmu, gdy obiektami ich pożądania były zegarki i rowery, choć zegarki bardziej, głównie ze względów praktycznych, bo dało się je ukryć pod rękawem munduru i to od nadgarstka aż po łokieć, a roweru tam nie upchnąłeś. No nie i już. Ba, nawet worek noszony w miejsce plecaka przez sowieckiego sołdata nie pomieściłby trofiejnego pojazdu. Może wrotki tak, ale roweru, niestety, nie. Cóż, czasy się zmieniły, zegarki zaczęto produkować masowo jeszcze w Związku Radzieckim, natomiast etap powszechności roweru przeskoczono niemal tak samo, jak okres kapitalizmu w rozwoju społecznym imperium, wchodząc od razu w erę samochodową. Co prawda, jeszcze nie na miarę rozwiniętej masowo motoryzacji, raczej marzeń o niej, niemniej początki już są. Za to z mandarynkami nadal krucho.

        Przyznam szczerze, że za bardzo mnie to nie dziwi i mam ku temu powód. Na przykład sam pierwszy w życiu banan skosztowałem mając lat dwadzieścia i tylko dlatego, że zdarzyło mi się odwiedzić rodzinę w Stanach. W Polsce i owszem - jadałem od czasu do czasu pomarańcze, grejpfruty, czasem suszone figi i prasowane daktyle, ba, nawet ananasa z puszki zdarzało mi się spałaszować, ale takiego prawdziwego, znaczy nie z puszki, albo żeby banana, to nigdy. Powiem więcej, przyrodnicze lub podróżnicze filmy, które oglądałem, dostarczały mi niekiedy porcji wiedzy o tych owocach, rozbudzając wyobraźnię i pragnienia smaków nieznanych. Ale co mi z porcji wiedzy teoretycznej, skoro wolałbym wesprzeć ją dodatkową porcją praxis, czyli upragnioną delektacją.

         I tu przywołam z pamięci pewną scenkę zapamiętaną z jakiegoś telewizyjnego dokumentu o Czarnym Lądzie. Nie, zaraz, może nie czarnym, ale na pewno bardzo, bardzo szarym. Albo nawet jeszcze szarszym. Wiem, brzmi nieco głupio, za to politycznie poprawnie. Wróćmy jednak do scenki. Otóż z chatynki krytej liśćmi palmy wychodzi w przepasce na biodrach zaspany Afroafrykanin, co piszę, by nie mylił się z Afroamerykaninem.

        Tu wymagane jest pewne wyjaśnienie. Ważne, bo o ile Afroafrykanin jest formą pierwotną, znaczy oryginalną, to Afroamerykanin cierpi na pokoleniowe ucywilizowanie. Fakt, że początkowo nieco hardcorowe i rzecz jasna głęboko niesłuszne, czyniące go rasową podróbą. I jeśli podróba może konsumować nawet tofu, jajka w proszku albo ananasa z puszki nabywane w sklepach i jej to pasuje, to pierwotnej wersji negroidalnej już nie. Ba, nawet nie wypada, bo ona powinna jadać owoce świeże – prosto z krzaka lub drzewa,

        Zatem jak już wspomniałem, dopiero co przebudzony Afroafrykanin wychodzi na światło dzienne, chwyta stojącą przy wejściu maczetę, przebywa odległość kilkunastu kroków od progu, tam wycina wielką ananasową szyszkę z krzaka, wraca, siada przed progiem, ociosuje ją z łupiny, a później, krojąc na wielkie plastry, konsumuje – tak zwyczajnie, spowszedniale niemal, bez widocznego zadowolenia. Po prostu szok!

        I proszę, niepisaty, nieczytaty, a nie wysilając się ma to, czego mnie do lat dwudziestu nie udało się posmakować – ot, sprawiedliwość! Owszem, w rodzinnym ogrodzie rosły porzeczki, agrest, śliwki, jabłka, gruszki, ale po ananasach lub bananach nawet śladu. Gdyby zatem nie to, że gościłem w jueseju i jadłem tam banany, to nie zauważyłbym różnicy pomiędzy zachodnim życiem bananowym, a niebananowym wschodnim.

        I tak oto zwykły, choć trudno powiedzieć, że prosty banan ukształtował mi świadomość, powodując tym samym, że setki milionów złotych wydane przez peerelowskich włodarzy na propagandę poszły się czochrać.

        Podobnie jest z mandarynkami. A że podróże kształcą, Rosyjscy żołnierze, którzy właśnie goszczą na Ukrainie, zetknęli się w jednym ze sklepów z tymi egzotycznymi owocami. No nie tylko, bo brali i inne produkty oraz utarg z kasy, co zresztą w ich przypadku jest zrozumiałe, jednak mandarynki mogą zamieszać im w głowie bardziej niż jakaś siwucha. Albo jak mnie banan. Zwłaszcza ideologicznie.

        Tu muszę jednak wyrazić krytykę pod adresem ukraińskiej propagandy, bo dzięki filmikowi z monitoringu, który miał kompromitować nachodźców, gruchnęła po stronie rosyjskiej wieść o mandarynkach w kijowskich sklepach. I zaraz efektem nieprzemyślanej akcji stała się czterdziestomilowa kolumna chętnych, podążająca do okrążanej stolicy. Teraz nie chodzi już o to, by wziąć Kijów, tylko żeby wziąć te mandarynki. Bo skoro pogardzane przez Rosjan chachły je mają, to czemu oni, kacapy, mieliby nie mieć? Przecież oni chcą mieć wszystko, tym bardziej jeśli trofiejne. A to dlatego, że sławetne sowieckie fabryki pomarańczy zawiodły oczekiwania spragnionego narodu. Za to zakłady spirytusowe i bimbrownie nie. Ot i pech!

        Przypomniała mi się scenka z reportażu zrobionego w jakimś zajętym przez Rosjan w czasie konfliktu z Gruzją miasteczku, którą zresztą już kiedyś opisałem. Oto ulica, na której stoi rosyjski transporter. Z pobliskiego sklepu wychodzi jeden z wyzwolicieli, niosąc oprócz przewieszonego przez ramię kałacha… Nie, tym razem nie skrzynkę z mandarynkami, tylko miskę. Ale nie żeby jakąś zwykłą, tylko białą o charakterystycznym kształcie, taką służącą do defekacji – znaczy klozetową, z którą żołnierz zmierza w kierunku opancerzonego pojazdu. Na tym filmik się urywa. Zresztą po co więcej, skoro wszystko zostało powiedziane w tej jednej scence.

        Utarg z kasy, mandarynki, sracz z porcelitu – oto marzenia i potrzeby rosyjskiego wyzwoliciela. A że marzenia i potrzeby świadczą nie tylko o ludziach, ale i o warunkach, w których żyją na co dzień, trzeba westchnąć, zacisnąć zęby i kosztem wyrzeczeń zbroić i szkolić armię, by lud stepowy spragniony wszystkiego i do nas w gościnę długą kolumną pancerną na zakupy nie zawitał.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka