Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
324
BLOG

...jak karalucha

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Polityka Obserwuj notkę 15

        Historia jaka przydarzyła mi się lata wstecz miała swoją kontynuację aż po dzień jutrzejszy… Zaraz: miała, jutrzejszy? No tak, dobrze napisałem. A więc miała kontynuacje aż po dzień jutrzejszy, który jedynie dla ludzi żyjących w pełnej harmonii z horacjańską maksymą chwytania każdej chwili - na ogół zaskakującej ich na bieżąco, tu i teraz - wydaje się być nieprzewidywalny. A nieprzewidywalny, bo nieprzemyślany - zarówno z braku refleksji, jak i ich… Hm, powiedzmy oględnie, że z powodu ich jakościowego nadmiaru. A skąd niby wiem, iż właśnie jutrzejszy? To proste, albowiem jutro to nic innego, jak dziś, tyle tylko, że trochę później. Nie może zatem być mowy o nieprzewidywalności czy przypadkowości jutra, bo to jest wynikiem przyczyn zaistniałych dziś, a nawet wczoraj, zatem ich mniej lub bardziej złożoną kontynuacją. - Dobrze, ale dlaczego zdarzyło się to jutro, a nie na przykład pojutrze?  - ktoś zapyta. Bo pojutrza, jeśli nastąpi wspomniane w mojej historii jutro, być może już nie będzie.

         Wróćmy jednak do dziś, to znaczy do wczoraj, a posługując się pewnym ułatwiającym przemieszczanie się myślą w czasie  stereotypem – do wspomnianych lat wstecz.

         Otóż niedaleko od miejsca, w którym mieszkałem, żyła sobie pewna rodzina. Podobnie jak ja, tak i sądziedzi – wszyscy mieliśmy pełną świadomość istnienia matki i ojca, bo byli dość widoczni, a zwłaszcza słyszalni w okolicy, natomiast ich dziecko żyło jakby w zapomnieniu lub dokładniej - na uboczu miejscowej społeczności. Aż któregoś dnia, przechodząc spacerkiem obok ich domu, ujrzałem stojącego na trawie, tuż przy ulicy, może trzyletniego brzdąca. Prawdę mówiąc, wyglądał nieszczególnie. W zgrzebnej, sięgającej kolan osranej koszulinie, z palcem w zasmarkanym nosie, wywijał groźnie jakimś kijaszkiem, patrząc na mnie z wrogim zainteresowaniem. Kiedy z niesmakiem spojrzałem na niego powtórnie, wywalił język, zamachnął się w moim kierunku patykiem i wyseplenił: ,,Kiedyś ci psyp***dolę”.

         Co miałem robić, jak się zachować? Przecież to tylko dziecko – usprawiedliwiałem własną niemoc, jaka towarzyszy dorosłym w kontaktach z wyzywającym chamstwem bachorów. A poza tym przyglądającym się scence rodzicom, których zauważyłem na tarasie, jakoś źle z oczu patrzyło. I tak oto emocjonalnie wygaszony zarówno wyrozumiałością wobec brzdąca, jak i obawami o własną cielesność w kontaktach z rodzicielską opiekuńczością, machnąłem ręką i poszedłem w swoją stronę.

         Minęło kilka lat i gdy któregoś dnia ponownie przechodziłem obok wspomniango domu zauważyłem dziesiecioletniego chłopaka z apetytem ogryzającego korę z przyulicznej brzozy. Co ciekawe, sposób jego odżywiania kolidował nieco z całkiem zgrabnym mundurkiem, przypominającym uniformy kadetów, którego koszt musiałby nadszarpnąć materialne zasoby rodziny, więc oszczędność prezentowanej przez chłopaka konsumpcji wydawała się całkiem uzasadniona. Gdy przyglądałem mu się z zaciekawieniem, nagle odwrócił wzrok od zajadanej kory, spojrzał na mnie wyzywająco i powiedział, tym razem już bez seplenienia: ,,Nie lubię cię i kiedyś ci przyp****dolę “. A ja ponownie jak przedtem zlekceważyłem groźbę, tym bardziej że siedzący na tarasie ojciec strugał kozikiem bejsbolową pałę, jakby w oczekiwaniu na moją reakcję.

         I znów minęło kilka lat – szybko, bo doroślałem w jesiennym przedziale zwanym popularnie ,,z górki”. Ile?  Nie wiem, może cztery, może pięć – półświadomie starałem się nie kojarzyć upływu czasu, by go nie przyśpieszać. Na podjeździe prowadzącym z ulicy do garażu, wysypanym grubym żwirem, stał znajomy chłopak. Zabawiał się podnoszeniem kamieni i odbijaniem ich wystruganą, nieco sękatą i nabijaną ćwiekami pałą. Przez te kilka lat wyrósł, zmężniał, nabrał krzepy. Gdy przechodziłem obok niego, potrząsnął w moim kierunku drągiem i z uśmieszkiem wycedził przez zęby: ,, Niedlugio ci tym przyp****dolę”.

         Tego było już za wiele, tym bardziej że dochodziły słuchy o pogróżkach młodzika skierowanych również wobec innych mieszkańców. Kilka dni później zwołałem sąsiedzkie zabranie, na które przybyli zaproszeni rodzice chłopaka. Tych poinformowaliśmy o stanie spraw, to znaczy o tym, że wyrostek zastrasza sąsiedztwo, a że dysponuje teraz całkiem zgrabną pałą, znaczy bejsbolowo-bandycką, nota bene jak się domyślałem podarowaną mu przez ojca, jego groźby nabierają bardziej dramatycznego wymiaru. Rodzice wzruszyli tylko ramionami, informując nas, że syn jest zbyt duży, aby dało się nim kierować, a że stał się niemal tak samo silny jak oni zatem i im może przyp*****lić. Ponieważ utracona została możliwość sprawowania skutecznej kontroli rodzicielskiej ustaliliśmy, że aby przekonać go do rezygnacji ze zbójeckich zamiarów, weźmiemy go głodem. Podjęlismy więc uchwałę, iż nie zezwoilmy mu ogryzać kory z naszych drzew, w której od paru lat się rozsamkował, oszczędzając widać przy okazji na te groźne ćwieki.

         Chyba nasze uchwaly za wiele nie pomogły, bo rok później, czyli już jutro, spacerując tą samą ulicą, zobaczyłem chłopaka przechadzającego się z pałą na ramieniu w tę i we w tę, wzdłuż krawężnika, od czasu do czasu spoglądającego w moją stronę. Nie wyrósł za bardzo, ale rzec można zbyczał: kark jak u tura, wytatuowane, umięśnione łapy i ogolony łeb do złudzenia przypominający fryzury niektorych polskich polityków i pracowników naukowych, dopełniały groźnego wyglądu.

         - Mówiłem ci, że ci przyp***dolę – powiedział, gdy go mijałem siląc się na obojętną lekkość kroku. I jak powiedział tak zrobił - zupełnie niespodziewanie przyp***dolił. Pamiętam tylko, że upadając, oparłem się na nim całą wagą ciała, przewracając go tak nieszczęśliwie/szczęśliwie - niepotrzebne skreślić, że rozbił sobie łeb niczym jajko o ostry krawężnik  

         Leżę teraz w szpitalu, w dwóch częsciach: ciałem w chłodni, a mózgiem w słoju z formaliną. Jajoglowi mają go badać jakoś tak po ichniemu, chcąc odpowiedzieć na pytanie, czy współczesny homo sapiens poddany obróbce kulturowej, w której tak doniosłą rolę odgrywają polityczna poprawność, nieprzymierzalne do rzeczywistości normy prawne i inne choroby współczesności, pozbawiony jest instynktów samozachowawczych. A coś w tym musi być, skoro jestem tu tylko dlatego, że kilkanaście lat wcześniej mogłem szczyla zatłuc kapciem, a tego nie zrobiłem. Nie szukając zbyt długo bardziej stonowanych choć na pewno mniej adekwatnych porównań dodam tylko, że zatłuc jak karalucha.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka