Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
244
BLOG

Smoki, zombie, czarownice

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Rozmaitości Obserwuj notkę 13

        Z serialem ,,Gra o tron” jest trochę podobnie jak z ziemniaczanymi chipsami: nieistotne czy te mają jakąś wartość odżywczą, czy nie, ważne, że smakują i – tu pojadę klasykiem - ciemny lud zawsze je kupi, napychając sobie brzuch i kasę producentom.

        W zasadzie od razu powinienem wyjawić, narażając się przy tym na surową krytykę, że nigdy nie przeczytałem i nie przeczytam niczego, co wywodzi się z literackiego gatunku, zwanego fantasy. Po prostu nie i już. A ponieważ ,,nie i już” to jakby trochę za mało na usprawiedliwienie, więc dodam zgrabnie modną obecnie polszczyzną, że nie, bo absolutnie mnie to nie kręci. I choć jako malec zostałem wychowany na bajkach opowiadanych i czytanych przez ojca, to odróżniam je od bajd i andronów pisywanych przez niedopieszczonych erudycyjnie, często leniwych i wietrzących łatwy czytelniczy łup pisarzy, żerujących z reguły na mało wymagającym odbiorcy.

        Dobrze, to teraz już konkretnie. Załóżmy, że megalomania i towarzyszący jej brak samokrytycyzmu zapukały do mojego łba, podpowiadając pomysł napisania książki opartej na wydarzeniach historycznych. Na przykład przygód młodego polskiego rycerza, którego ukochana została wzięta w jasyr przez Mongołów, więc on rusza na poszukiwania jej w podróż do krajów Orientu, by tam ostatecznie ją odnaleźć i… No dobra, poczekajcie aż napiszę to powieścidło, to wtedy się dowiecie. Ewentualnie spłodzę jakąkolwiek inną, równie nieprawdopodobną historyjkę, która jednak wymuszałaby na mnie pewne przygotowanie. Zatem aby coś takiego napisać, to przy nawet najlepszych chęciach uciekania od opisów ówczesnej rzeczywistości społecznej, kulturowej czy militarnej, a także zmieniającego się w czasie podróży tła krajobrazowego, przecież nie uniknąłbym ich. Dlatego pisanie musiałbym poprzedzić solidnymi studiami historycznymi tego okresu oraz naoczną wizytacją opisywanych w książce obszarów geograficznych. Po prostu dla samej przyzwoitości - żeby wiedzieć o czym opowiadam. I dopiero wtedy, uzbrojony w wiedzę, popuściłbym na jej bazie cugli powieściowej fikcji.

         A teraz wyobraźmy sobie podobną sytuację, z tym tylko, że jestem leniwym pisarzem książek z gatunku fantasy. Czy wtedy coś muszę? Ano nic poza główkowaniem, co by tu jeszcze wymyślić, żeby tylko wszystko w miarę logicznie składało się do kupy w powieściową całość. Rycerza zastąpi jakiś Jon Snow, Europę Westeros, Mongołów Dothrakowie - i tak dalej, i temu podobne, byle jechać do przodu z wyssaną z palucha konfabulacją. Nic nie czytam, nic nie studiuję, nie sprawdzam, nie koryguję o nowe informacje, ba! – nawet wtedy, gdy doczłapię do pogranicza bzdury lub totalnej niewiarygodności dodaję jedynie kolejny element fikcji, który wszystko czyni nie tylko strawnym, ale na dodatek bardziej atrakcyjnym. Na przykład zmarłego bohatera wskrzeszam dzięki wprowadzonej do akcji czarownicy, niedobitki armii ratuję przed ostateczną klęską za sprawą zaprzyjaźnionego smoka, a śmiertelnie chorego uzdrawiam przy pomocy odnalezionej w bibliotece zapomnianej formuły magicznego specyfiku, który wyleczyłby wszystko – od alergicznej wysypki przez kiłę po trąd, plus tysiąc innych jeszcze, tym razem już zmyślonych, paskudnych dolegliwości.

        Ten narracyjny luzik wynikający z łatwizny, z jaką da się uprawdopodobnić każdy skrót fabuły i zatuszować ślepe zaułki nazbyt wybujałej wyobraźni, przy jednoczesnym czytelniczym zapotrzebowaniu na bzdury-androny, byle bardziej udziwnione, powoduje, że pisarzy i tytułów fantasy przybywa. Nie tylko w literaturze zresztą, ale głównie w kinematografii, żerującej na co bardziej poczytnych książkach tego gatunku.

        Podobnie było z powieścią George’a Martina, zatytułowaną ,,Pieśń lodu i ognia”. Pierwsze tomy wydane w dwudziestu językach i dwudziestu czterech milionach egzemplarzy okazały się kąskiem nie do pogardzenia dla HBO, które w 2011 roku rozpoczęło emisję serialu pod nazwą ,,Gry o tron”. Powodzenie było tak ogromne, że intensywne prace nad ekranizacją kolejnych części prześcignęły możliwości wydawnicze, a nawet pomysłowość samego pisarza, która gnana tempem filmowej produkcji zaczęła cokolwiek szwankować, podobnie jak prace realizacyjne. Ostatecznie w końcowym sezonie, czyli w wielkim i oczekiwanym przez masy grand finale, filmowanym niekiedy tak ciemno, że widz nie mógł się zorientować w tym, co na ekranie jest naprawdę grane, mamy erupcję chorej wyobraźni i nakładających się na nią błędów. Wybita prawie do nogi w walce z przybywającymi spod bieguna zombie armia kastratów, zwanych Nieskalanymi, w ostatnim odcinku stoi jak gdyby nigdy nic w zwartych, zwycięskich czworobokach. Smok, którego smoczy braciszek ginie od jednej strzały z okrętowej katapulty, tym razem niszczy cała flotę najeżoną takimi samymi miotaczami oraz za jednym zamachem Królewską Przystań – miasto, na którego murach aż roi się od czekających na groźnego stwora żołnierzy obsługujących miotające machiny. Zresztą i sama siedziba królowej Cersei też jakoś dziwnie się zmieniła, bo najpierw pokazywana jako oblana morzem aglomeracja z wąskim dostępem od strony lądu, teraz w połowie niemal już leży na jakiejś pustyni. Widać wody odeszły i urodziło się… kolejne scenariuszowe nieporozumienie.

        Martin i producencka zgraja wyraźnie nie mieli także żadnej mądrzejszej koncepcji na to, co zrobić z niektórymi bohaterami. Dlatego nie wiadomo po co wyprawili Aryę Stark w podróż za jeden uśmiech w celu… odkrycia Ameryki? No nie, żartuję. Po prostu posłali ją precz. Natomiast Johna Snowa, gościa z nieodłączną miną towarzyszącą ludziom z bólem zęba, wysłali w rejon koła podbiegunowego, czyli tam, gdzie zmarznięty na sopel diabeł mówi dobranoc. Trzeba jednak przyznać, że jest to dobry pomysł na kontynuację. Odtąd Arya będzie walczyła z potworami głębinowymi, a Snow z ogromnymi bałwanami, choć w jego przypadku nie morskimi, a takimi zimowymi, z marchewką i węgielkami na pyszczydle, i stworzonymi z lodu i ognia. A wiadomo skądinąd, że lód i ogień, egzystując zawsze w symbiozie, potrafią wykreować niejednego bałwana, same będąc przez takiego stworzonymi. Nie ma obaw, już na pewno stary George Martin i team HBO, pełni troski o dziecięce gusta masowej widowni oraz własną kabzę, coś takiego wymyślą, nie dbając przy tym o logikę wydarzeń. Tu przypomina mi się pewna historyjka, jak David Niven grający jednego z bohaterów ,,Dział Navarony”, zapytany, czy wystąpi w kontynuacji filmu, odpowiedział z uśmiechem, że nie, bo po przeczytaniu scenariusza zorientował się, iż chodziło w nim o… synów dział Navarony. Tak to czasem bywa, gdy rozum zostanie uśpiony sukcesem.

        Wracając do ,,Gry”, to o słynnej starbuckskgate i plastikowej butelce z wodą na planie już nie wspomnę, bo to naprawdę drobiazgi, choć w przypadku kubka po kawie mieliśmy chyba do czynienia z tak zwaną zaplanowaną improwizacją i wypadałoby tylko złośliwie zapytać, ile Starbucks za tę ,,przypadkową” wtopę zapłacił.

        Co ciekawe, producenci bajdy wyraźnie cierpieli na większe ambicje i dlatego błysnęli pomysłem, by zniszczone przez smoka miasto nawiązało do tragedii nuklearnej. Obrazki wędrujących w szoku pourazowym bohaterów serialu - wśród zgliszcz, opadających popiołów i spalonych, zastygłych na ulicach w paroksyzmach bólu zwłok cywilnej ludności - do złudzenia przypominają sceny z amerykańskiego ,,The Day After” czy brytyjskiego ,,Threds”, przedstawiających krajobraz zaraz po wybuchach jądrowych. Jednym słowem natura ludzka jest niezmienna i w niszczycielskich celach zawsze chętnie skorzysta czy to z usług smoka ziającego ogniem, czy bardziej zaawansowanego technologicznie rozczepienia jąder. A skoro już o jadrach mowa, to ewentualnie zdolna jest nawet – ta nasza ludzka natura znaczy - do ich usunięcia wszystkim żołnierzom armii w celu stworzenia idealnej formacji bojowej. Cóż, czy to w fantazji, czy w świecie realnym - sukces ma zawsze swoją cenę, często tu i tam bolesną.

        Ale jeszcze jeden aspekt, tym razem społeczny tego serialu, wart jest podkreślenia. Oto w pewnej sondzie ulicznej, zrobionej głównie pośród młodych ludzi w Jueseju, na pytanie, gdzie i kiedy toczy się akcja ,,Gry o tron”, padały odpowiedzi, że w średniowieczu, głównie w Europie, od Skandynawii po Morze Śródziemne, a czasem, że przede wszystkim w Anglii.

        I tu warto się zastanowić, czy książka i film, w czasach, gdy miliardy wydaję się na edukacyjne uzdatnienie matołów, dziwnym trafem jedynie trochę ich usprawniając, nie powinny wziąć na siebie przynajmniej jakiegoś ułamkowego obowiązku nauczania, nawet wciąż przy zachowaniu przygodowo-sensacyjnego charakteru twórczości? Bo jeśli podkreśla się, że ,,Gra o tron” jest studium walki o władzę w scenerii wszechobecnej zdrady, zaprzaństwa i słabości natury ludzkiej, to czy nie należałoby  odstawić na bok smoki i czarownice, by zakorzenić opowieść w dowolnym, realnym już okresie historycznym? Czy czasy któregokolwiek z cesarzy Rzymu, królów i książąt średniowiecza, a nawet premierów i prezydentów rozgrywających w ostatnich niemal dwóch stuleciach losy ludzkości, nie są ciekawsze od fantazji? Przecież Martin a za nim twórcy z HBO nie wymyślili nic, co historii naszego gatunku nie byłoby znane – i to we wszystkich fazach jego rozwoju. Takie seriale, jak ,,Rzym”, ,,Wikingowie”, ,,Ostatnie królestwo”, ,,Dynastia Tudorów”, ,,Wersal”, ,,Katarzyna”, ,,Kompania braci” czy ,,The Crown” - przy swoich mniejszych lub większych błędach i uproszczeniach, skrótach scenariuszowych czy różnie motywowanych celowych ześlizgach z prawdy, są przecież osadzone w historii. To dzięki nim ludzie dowiadują się jak wyglądała starożytność, życie w epoce Wikingów, jak funkcjonowały dwory Henryka VIII i Ludwika XIV oraz zakulisowość panowania Elżbiety II. Ludziom potrzebna jest informacja, by mogli odnaleźć się w swojej historii, w powtarzalności pewnych mechanizmów politycznych, wiedzieć kim są, skąd przybyli i dokąd podążają. A to wszystko po to, by zdobyli oręż, jakim jest wiedza umożliwiająca przewidywalność jutra, zwłaszcza wtedy, gdyby to chciało ich oszukać i upokorzyć.

        No a smoki, zombi, czarownice?... Hmm, to tylko taki dodatek zakłócający nam rzeczywistość, w której prawdziwe zło i niebezpieczeństwo zawsze występują pod postacią człowieka, co – niestety/stety – ciekawsze jest od bujd na resorach, serwowanych wielką chcochlą przez chciwych grosza cwaniaków masowemu odbiorcy


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości