grab jeden grab jeden
233
BLOG

Wywiad z Prezydentem Słupska

grab jeden grab jeden Społeczeństwo Obserwuj notkę 17

Jarosław Mikołajewski: Czy prezydent Słupska będzie prezydentem Polski? 

Robert Biedroń: Proszę wybaczyć, ale nie dam się kusić. Moim celem jest dzisiaj spełnienie obietnic, które złożyłem mieszkańcom Słupska.

I nie ma pan innych ambicji? 

- Dziś - żadnych.

Ale wizję Polski pan ma? 

- Oczywiście. Tylko kiedy ktoś pyta o tę wizję, boję się, że próbuje mnie wciągać w tzw. wielką politykę, której chcę dzisiaj unikać, w kontekst ogólnopolski. Rozmowa o niej bywa nieunikniona, ale na Polskę staram się patrzeć dzisiaj z perspektywy miasta średniej wielkości, jakim jest Słupsk. Uczę się jej, bo jako poseł trochę inaczej wyobrażałem sobie funkcjonowanie naszych małych ojczyzn.


Jakie ma pan teraz problemy? 


- Głównym problemem są pieniądze. Przejąłem miasto horrendalnie zadłużone - na prawie 300 mln zł przy budżecie ok. 480 mln. To sprawia, że nie stać mnie na podstawowe inwestycje, na spełnienie oczekiwań mieszkańców, często podstawowych.

Jakich? 

- Na udzielanie pomocy ludziom, którzy są w trudnej sytuacji. Choćby kobietom wyrzucanym z domu i tym, które uciekają same, bo są ofiarami przemocy. Lądują w domu interwencji kryzysowej, w którym warunki urągają wszelkim standardom. To wstyd dla mnie i dla miasta, ale trudno mi rozwiązywać takie problemy w chwili, kiedy w miejskiej kasie jest tak mało pieniędzy. Ale próbuję i na tym dzisiaj się skupiam. I często myślę: "Kurczę, pracowałem cztery lata w Sejmie, decydowaliśmy o przyznaniu 16 mln na Świątynię Opatrzności Bożej". I zaczynam kalkulować, że za te pieniądze zrobiłbym w Słupsku to, to i jeszcze kilka innych rzeczy.

Co? 

- Naprawiłbym dach w szkole nr 5, instalację elektryczną w przedszkolu, którego budynek jest drewnianą chatką, ciągle w niej skrzy instalacja i, odpukać, w każdej chwili może dojść do tragedii. Jeśli spojrzymy na Polskę z takiej perspektywy, nasz kraj wygląda całkiem inaczej i jeśli kiedyś wrócę do tzw. wielkiej polityki, to uzbrojony w wiedzę, którą teraz zdobywam. Bezcenną.

Czego się pan dowiedział o słupszczanach? 

- Że nie absorbują ich rzeczy, które z perspektywy warszawskiej wydają się ważne. Na przykład podczas kampanii nikt mnie nie pytał, czy jestem gejem. To nie miało dla nich żadnego znaczenia. Zajmowali się tym wyłącznie dziennikarze, którzy z jakąś manią za każdym razem pytali, czy będę stawiał tęczę, czy będzie w Słupsku parada równości, a wszystko to w kontekście mojej orientacji seksualnej. Na zaprzysiężeniu pojawił się dziennikarz pewnej wielkiej stacji, którego ktoś podpuścił, by spytał, czy będę ściągał ze ściany ratusza obraz Jana Pawła II. I nic innego go nie interesowało.


Co mu pan odpowiedział? 


- Że to nie są dziś problemy priorytetowe dla mojego miasta. Wypadł rozgorączkowany na ulicę, tam złapał jakąś mieszkankę i spytał, dlaczego wybrali geja, na co ona poinformowała go trzeźwo, że nie wybierali prezydenta do łóżka, tylko do rządzenia miastem. Ten przypadek dobrze pokazuje, jak inna jest perspektywa mediów od perspektywy mieszkańców. Bo oni przychodzą z konkretnymi potrzebami.

W Słupsku brakuje 2 tys. mieszkań komunalnych, socjalnych. Ogromnie dużo. Żeby wypełnić tę lukę, musiałbym wybudować całe osiedle. To jest nie do zrobienia przez najbliższe 10, 20 czy nawet 50 lat. Musiałbym mieć budżet Warszawy. No ale co z tego, że nie mam pieniędzy, skoro ludzie mają problemy? Przyszła do mnie ostatnio na dyżur bezdomna rodzina, ojciec i matka z trójką niepełnosprawnych dzieci. Nie mają stałego adresu, mieszkają kątem u znajomych. Coś muszę z tym zrobić, czy są na to środki, czy nie. Do polityki warszawskiej wrócę, jeśli w ogóle wrócę, dopiero w chwili, kiedy nauczę się rozwiązywać takie zadania.
 

 

Jakim miastem jest Słupsk? 

- Trzeba pamiętać, że leży na Ziemiach Odzyskanych, a jego mieszkańcy to nie autochtoni, czyli nie Niemcy z dziada pradziada, tylko przede wszystkim ludność napływowa z miast byłej Rzeczypospolitej, jak Wilno, Grodno czy Lwów, i wielu ludzi z Warszawy, którzy po zburzeniu stolicy szukali miejsca dla siebie. Bo tutaj były mieszkania i warunki do osiedlania się. Ten skład społeczny to jeden czynnik kształtujący charakter miasta. Drugi to ten, że Słupsk długo był miastem wojewódzkim. Powstawały urzędy, istniała silna klasa średnia - wykształceni urzędnicy, którzy mieli wysokie aspiracje i oczekiwali od Słupska więcej niż od miasta powiatowego. I ci ludzie tutaj zostali, razem z marzeniami i pamięcią o Grodnie, Wilnie, Lwowie, Warszawie, czyli z wielkomiejskimi aspiracjami i nostalgią. Na ulicach zdarza się czasem zobaczyć nawet damy w sobolach, panów w cylindrach. Widać, jak duma tych ludzi kontrastuje z tym, że Słupsk jest dziś miastem skromnym. A jest, bo bardzo stracił na tym, że trafił gdzieś na pobrzeża województwa pomorskiego. Aspirował do tego, by być województwem środkowopomorskim, ze stolicą w Koszalinie i Słupsku. Ze względów politycznych to się nie udało i mieszkańcy płacą za to wysoką cenę. Ale duma została, razem z pamięcią, że był tutaj urząd wojewódzki, wojewoda, sekretarz partii.

Nostalgia za PRL-em? 


- Jakaś tęsknota za czasami, kiedy Słupsk wiele znaczył również militarnie, bo było to miasto policji i wojska. Dzisiaj ta duma powraca na innej płaszczyźnie, bo o Słupsku znowu się mówi. Łatwo poczuć na ulicach, a zwłaszcza podczas spotkań, coś w rodzaju euforii czy optymizmu. Pomimo problemów ludzie jakoś się cieszą. Mają dużo energii i woli, żeby coś zmieniać. Biorą sprawy w swoje ręce. Skorzystam z tej aury, żeby ściągnąć z powrotem tych, którzy jako młodzi ludzie wyjechali z miasta, często za granicę. Wyjechali, bo się nie odnaleźli w nowej rzeczywistości po 1989 roku, bo państwo polskie nie miało na nich pomysłu. Chcę im teraz pokazać, że dzisiaj jest to już inne miasto, a trochę pomysłów mam.

Nie spotyka się pan z homofobią czy ksenofobią? 

- Po wyborach: nie. Przed wyborami: sporadycznie tak.

Jak układają się pańskie relacje z Kościołem? 

- Ciekawie. Pewien ksiądz poprosił nawet panie z Radia Maryja, żeby się za mnie modliły. I owszem, modliły się, lecz kiedy potem zażyczył sobie, żebym pomógł naprawić oświetlenie w kościele, odmówiłem. Co nie zmieniło naszych dobrych kontaktów, bo przesłał mi wodę święconą.

Jak w kurii przyjęto pańską deklarację, że nie będzie pan chodził sam do biskupa, ale jeśli ten poprosi o audiencję, to pan go przyjmie? 

- Z dużym dystansem. To zresztą dla mnie bardzo interesujące, że Kościół nie do końca zdał sobie sprawę, kto w Słupsku jest dziś prezydentem. Jeden z księży delikatnie zasygnalizował oczekiwanie, że imprezy organizowane przez miasto nadal będą miały kontekst kościelny. "Nie wyobraża sobie pan prezydent - powiedział - że miasto zrezygnuje ze współorganizowania świąt kościelnych". "Tak, wyobrażam sobie - odpowiedziałem - i z tej praktyki zrezygnujemy".

Czyli takie praktyki były? 

- Za prezydentury mojego poprzednika Macieja Kobylińskiego, który zresztą uważał się za człowieka lewicy, wszystkie uroczystości państwowe organizowane przez ratusz rozpoczynały się mszą świętą. Nie uważam, że ratusz jest od tego, by organizować uroczystości religijne. Będę pierwszym, który stanie w obronie wolności religijnej, jeśli któryś mieszkaniec będzie dyskryminowany ze względu na wyznanie. I ostatnim, który zorganizuje uroczystość państwową w kościele. Te relacje mają swój koloryt wynikający z długiej polskiej tradycji, w której tym, który w mieście rozdaje karty, często jest ksiądz.

W Słupsku jedną z najważniejszych postaci życia społecznego jest ks. Jan Giriatowicz, postać powszechnie znana, bardzo dobry człowiek. Nie angażuje się w bieżącą politykę, nie próbuje rządzić, ale ma duże wpływy i jest kimś w rodzaju kustosza. Pełni pewien rodzaj zwierzchnictwa nad obecnością symboli religijnych w miejscach publicznych. Regularnie przychodzi do ratusza i sprawdza, czy wciąż tam wisi portret Jana Pawła II. I obawiam się, że gdybyśmy zdjęli ten portret, byłaby z tego wielka burza polityczna.

Mamy problem ze świeckością? 

- Oj, mamy. Wystarczy popatrzeć, jak dzielona jest subwencja oświatowa. Ponad 2 mld zł idą na nauczanie lekcji religii, które odbywają się dwa razy w tygodniu przez cały rok, a brakuje pieniędzy np. na nauczanie pozalekcyjne. Środków na to wystarcza mi na tydzień. A gdzie pozostałe pięćdziesiąt kilka tygodni?

Próbuje pan to zmienić? 

- Miałem niedawno spotkanie z minister Joanną Kluzik-Rostkowską, na którym sugerowałem, że priorytety powinny być inne. Że państwa nie stać na to, by inwestować w lekcje religii, które może są ważne, ale nie powinny odbywać się na koszt państwa, w publicznych pomieszczeniach. Od tego jest Kościół: niech sam organizuje lekcje religii i za nie płaci. Jeśli w szkołach słupskich mam wybór, czy organizować angielski i zajęcia pozalekcyjne czy religię, dla mnie wybór jest jasny. Ale mnie na to nie stać, bo muszę płacić w każdej klasie za lekcję religii, od przedszkola.

A sprawy pracownicze? 

- Mam wrażenie, że związki zawodowe wzięły pracowników w kamasze.
 
Co to znaczy? 

- Coraz bardziej stają się ich zakładnikami, tymczasem serce pracowników bije poza związkami, co widać po jednym z najniższych w Europie wskaźników zaangażowania w ruch zawodowy. Rolą lewicy powinno być więc dzisiaj uświadamianie. Uwiarygodnienie się wśród pracowników, że jest ich reprezentantem. Tymczasem lewica przez wiele lat ich zaniedbywała. A nawet prowadziła politykę antypracowniczą. Leszek Miller miał wizję trzeciej drogi, chciał godzić neoliberalną gospodarkę z jakimiś postulatami socjaldemokratycznymi: Tony Blair, podatek liniowy itd. To się nie sprawdziło, bo dzisiaj pracownicy są w gorszej sytuacji niż 10, 15 czy 20 lat temu. Umowy śmieciowe, czas pracy, płace... Pracownicy wszędzie tracą. Powstają nawet pomysły, żeby w ogóle zlikwidować związki zawodowe, bo nie są potrzebne. Ja uważam, że są potrzebne, tylko trzeba je reformować, a zrobić to mogą tylko świadomi pracownicy.

Rzuca pan hasło świadomości klasowej? 

- Brzmi to strasznie, ale tak właśnie jest. I uświadomienie jest rolą ludzi takich jak ja, którzy mają lewicową wrażliwość. Musimy iść do pracowników i z nimi rozmawiać. Uzmysłowić im, że tylko lewica jest nadzieją na te zmiany.

Lewica jest wystarczająco wiarygodna? 

- Niestety, mam wrażenie, że SLD, który cztery lata temu zawarł koalicję z Business Centre Club, tej wiarygodności raczej nie posiada.
 
-----------------------------
źródło: gazeta.pl

 

grab jeden
O mnie grab jeden

proszę pisać mi na ty jako i ja piszę, w końcu to internet a nie salon :)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (17)

Inne tematy w dziale Społeczeństwo