Właśnie jestem w trakcie skomplikowanej operacji przygotowań wypalenia nowej płytki z muzyką do samochodu. Zawsze przy takich okazjach muszę sobie przesłuchac setki piosenek, bo zawsze chciałbym nagrać dużo więcej niż mieści się na CD.
Tym sposobem przypominałem sobie "Somosierrę" Jacka Kaczmarskiego. Jak nie trudno się domyśleć, wiedząc, że jestem również zapalonym fanem Łysiaka - uruchomiło to ciąg skojarzeń. Los infernos picadores - jeźdźcy z piekła rodem, tak ochrzciła miejscowa ludność polskich kawalerzystów. Bo i dokonywali czynów nie z tej ziemi. Najlepszy przykład sama Somosierra - szarża szwadronu lekkiej kawalerii w terenie górzystym (!), w kierunku pod górkę (!!) na umocnione baterie altylerii (!!!). To było sprzeczne z wszelkimi zasadami sztuki wojennej, to nie mogło się udać, a polscy szwolerzerowie tego dokonali.
Czy choćby scenki z odwrotu wielkiej armii spod Moskwy, kiedy to w najwyższej cenie były fragmetny polskiego umundurowania - bo Kozacy widząc polskie oddziały bali się atakować. They fought like warrior poets, they fought like heroes - że tak polecę cytatem z pewnego filmu.
A z drugiej strony byli to synowie pokolenia które nie chciało kiwnąć palcem dla obrony Rzeczypospolitej. Przecież jeszcze 20 lat wcześniej król Polski był płatnym agentem ościennego mocarstwa a senatorowie, biskupi i cała elita łasiła się o łaskę i pieniądze do obcych ambasadorów - i nie znalazł się jeden sprawiediwy który by tym kanaliom splunął w twarz.
Jest coś takiego w naszej historii, że amplitudy wychyleń na skali bohaterstwo - zdrada, olewactwo i kretynizm są raptowne i bardzo wysokie. Nieraz kilkanaście lat dzieli nasz naród od czasów wielkich do czasów podłych.
Oczywiście działała tu zwykła selekcja naturalna. Na przykład nasze losy w XX wieku. Szansa na przeżycie żołnierza AK była niewątpliwie mniejsza od szans szmalcownika czy agenta Gestapo. Ci pierwsi ginęli w leśnych potyczkach, w Powstaniu, w katowniach Gestapo a później UB - a drudzy mieli się znakomicie i obrastali w piórka. Siłą rzeczy, z powodu fizycznej eliminacji, ton następnym pokoleniom szczególnie wśród elit nadawali różni Bermanowie, Żukrowscy i Passenty a nie Kurasie i Pileccy.
To jednak chyba nie może być pełne wytłumaczenie. Odstępy między Polskimi paroksyzmami wielkości i małości są czasem zbyt krótkie, żeby tłumaczyć je wyłącznie biologiczną eliminacją elit. Już w parę lat po Potopie jego bohaterowie wyrzynali się nawzajem pod Mątwami. Już w kilkanaście lat po Sierpniu'80 w wolnych, demokratycznych wyborach naród wybrał do władzy komunistyczną "sitwę, co ma w dupie Polskę" a prezydentem "krętacza i to małego krętacza".
Tak jakoś Bóg miesza w losach naszego narodu, że zawsze dzieli nas mały kroczek od wielkości do upodlenia i skretynienia.
Ale - konstatacja optymistyczna - to działa w obie strony. Obecnie jak się trochę posłucha ludzi to ręce opadają z szelestem. Horyzont potomków los infernos picadores nie wykracza ponad "adres w bloku i miały fiat" a namówienie jednego z drugim do choćby machnięcia palcem w imię czegoś ważniejszego niż jego portfel jest niemożliwością. Ale to nic. Jeżeli wierzyć naszej historii od spsienia do wielkości zawsze dzieli nas, Polaków, tylko mały kroczek.
Z wykształcenia prawnik i politolog. Z zawodu specjalista organizacji zarządzania procesowego i zarządzania projektami. Z zamiłowania samorządowiec i publicysta. Radny miasta Gdyni, ekspert Fundacji Republikańskiej, przewodniczący Zarządu Powiatowego PiS w Gdyni. Zamierzam kandydować na urząd prezydenta miasta Gdyni.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka