Lewica świętuje swoje 4 procent głosów (z haczykiem) w wyborach prezydenckich jak gdyby wygrała mistrzostwo świata. Tak naprawdę jednak te wyniki wieszczą im raczej rychły spadek do niższej klasy rozgrywkowej.
Bądźmy precyzyjni. Kandydat Razem Adrian Zandberg dostał 4,86 proc. głosów. Reprezentująca Lewicę Magdalena Biejat 4,23 proc. No, dobrze, dorzućmy do tego jeszcze łaskawie ten 1,1 proc., który poszedł (głównie dla beki) do Joanny Senyszyn. Rozumiem, że każdy kandydat cieszy się z tego, co osiągnął, bo „kawał dobrej roboty, setki przejechanych kilometrów etc.”.
Czy Lewica ma się z czego cieszyć?
Ale błagam, bądźmy poważni. Czy – tak naprawdę – jest się z czego cieszyć? W sumie to niecałe 10 procent. Osobno wyniki nie pozwalające nawet spokojnie myśleć o sforsowaniu progu 5 procent w najbliższych wyborach parlamentarnych. I nawet jeśli znowu będziemy mieli jakiś ZLew Bis – i jeszcze raz ci od Czarzastego, Gawkowskiego czy Anny Marii spotkają się na wódeczce u tej ostatniej z Zandbergiem, Koniecznym czy Zawiszą – i znów pójdą na jednej liście, dzięki czemu znów ślizgną się jakoś ponad progiem (5–6–7 proc.?). Tylko co z tego? To ma być ten plan na lewicę? „Nową”, „nowszą” albo „jeszcze bardziej nową” – już nawet zaczyna im powoli brakować określeń. Tyle razy wchodzili do tej samej rzeki. Przecież nawet dziecko wie, że to jest kręcenie się w kółko, dreptanie w miejscu. Jak słaby wieczór, gdy człowiek telepie się z baru do baru (ciągle do tych samych) w nadziei, że tam będzie lepiej niż tu. Ale nigdy nie jest.
A przecież może być jeszcze gorzej. Opcja jest jeszcze taka, że Donald Tusk dokona w latach 2025–2027 dzieła rozpoczętego jeszcze przed 2023. I spałaszuje do reszty to, co zostało z jego lewicowego koalicjanta. Bardziej rozpoznawalnych działaczy weźmie sobie na listy, tak jak kiedyś wziął Nowacką i Jońskiego. I tyle. Lewica na amen wbudowana zostanie w Front Jedności z Platformą Obywatelską. Przystawka zinstytucjonalizowana na miarę ZSL-u czy SD z czasów komuny.
Oczywiście Razemki będą się teraz przekonywać, że to jest dla nich ogromna szansa. Bo powstanie po lewej puste pole, które oni zajmą. Fajnie, tylko skąd ta pewność? Większość obecnych wyborców szeroko rozumianej lewicy i tak jest protuskowa. I to zarówno pod względem strony sporu kulturowego, jak i ekonomicznych preferencji (które zazwyczaj nie są lewicowe, tylko liberalne właśnie). Autentycznie lewicowi zwolennicy silnego państwa wtrącającego się w gospodarkę, ochrony pracownika przed wszechmocą pracodawcy i rozbudowy państwa dobrobytu w większości głosują i tak na PiS. A na Razem jedynie wówczas, jeżeli przynależą jednocześnie do wąskiej warstewki wielkomiejskich elit symbolicznych, gdzie prawkiem nie wypada być.
Razem będzie walczyć o życie
Krótko mówiąc – partia mocarnego „Tuńczyka” Zandberga – idąc kursem, do jakiego się szykuje, za dwa lata będzie walczyć o życie. W najlepszym razie! A szanse na przekroczenie progu będą iluzoryczne, zważywszy, że nawet 18 maja magicznej „piątki” przebić im się nie udało.
Czy można było inaczej? Owszem, można było. Razem powinna była wystawić nie Zandberga, lecz Polę Matysiak. A właściwie Matysiak powinna była kandydować samodzielnie (jak Nawrocki chociażby) i dopiero potem uzyskać wsparcie Razem. Ale także paru innych inicjatyw – na przykład #TAKdlaCPK. Taka konstrukcja dałaby Razem szansę (podkreślam „szansę”) na wyjście ze swojej największej bolączki. A mianowicie z tego, że nasza lewicowa lewica nigdy nie umiała za bardzo wychodzić poza banieczkę podobnych do siebie (gdy chodzi o status i przynależność klasową) działaczy i wyborców.
Pola Matysiak na prezydenta
W tym sensie kulą w płot są te wszystkie przytyki, że Matysiak jest niecharyzmatyczna, a Zandberg „porywa”. Seriously? Naprawdę sądzicie, że w dzisiejszej dużej polityce chodzi o porywanie tłumów? Nic bardziej mylnego. W naszym świecie liczy się budowanie możliwie najszerszych obozów i przebijanie baniek. Tego nie robi się donośnym głosem ani słuszną posturą. Tylko chodzeniem nie tylko do swoich. Matysiak od dwóch lat to autentycznie robi – to jedyna polityczka lewicy, która przełamała „estetyczne obrzydzenie”, jakie wobec lewicy żywi polska prawica (zresztą jest to obrzydzenie wzajemne, żeby nie było). Pola ma szacun i jest akceptowana u zwolenników CPK-u, związkowców Solidarności oraz większości prawackich trolli. Zandberg jest dla nich pozerem, któremu nie ufają. Bo czemu mieliby?
To byłby przynajmniej jakiś start. Początek czegoś nowego. A tak? Mamy to, co zawsze. Czyli lewicę w stanie w zasadzie statystycznie pomijalnym.
Rafał Woś
Fot: Paulina Matysiak i Adrian Zandberg, PAP/ Marian Zubrzycki
Inne tematy w dziale Polityka