Horatius Horatius
665
BLOG

1944 vs 2011. W odpowiedzi Niepogodzonemu

Horatius Horatius Rozmaitości Obserwuj notkę 9

Różnica między pokoleniem Kolumbów, a młodymi ludźmi dorastającymi w dzisiejszych czasach jest mniej więcej taka, jaka pomiędzy II a III RP.

 
Muszę zaznaczyć, że wciąż uważam, że „Młodzi, Wykształceni z Wielkich Miast” to duże uproszczenie, a wręcz mit. Podobnymi mitami było Pokolenie ’89 i Pokolenie JP II. Po prostu Wy, drodzy dorośli, patrzycie na nas jak na istoty z Marsa i zupełnie nie jesteście w stanie nas zrozumieć, a jedynie osądzać i potępiać. Osobiście nie widzę w tym nic dziwnego. W podobny sposób moje pokolenie patrzy już na generację, która właśnie dorasta. Tempo zmian cywilizacyjnych kształtuje nas tak szybko, że nie jesteśmy w stanie tego do końca zrozumieć. Ale o tym za chwilę.
 
Pokolenie Kolumbów samo się nie wychowało. Jest ono przede wszystkim wynikiem długiej i mozolnej pracy ludzi II RP, którzy dorastali w surowych warunkach zaborów. Już na początku lat 20. przedstawiciele niemal wszystkich prądów ideowo-politycznych byli ze sobą w gruncie rzeczy zgodni – należy wychować „nowego człowieka”, Polaka-patriotę wolnego od traumy zaborów. Należy przyznać, że II RP się to udało. Politycy i wychowawcy potrafili dokonać tego, co dla nas jest zupełnie nie pojęte – przekuć krew męczenników w mięśnie robotników. Pokazać, że ofiara wcześniejszych pokoleń zobowiązuje młodych ludzi do wytrwałej pracy na rzecz ogółu. Zapewne nieco idealizuję wyniki wychowawczej pracy Odrodzonej. Przecież przeglądając międzywojenne gazety tak łatwo można spotkać narzekania, że  młodzież wcale nie garnie się do pracy, że nie chce się zrzeszać w różnego rodzaju stowarzyszeniach, że praca na rzecz ogółu to dla nich abstrakcja. Zwłaszcza w latach 30. młodzi ludzie angażowali się w życie społeczne raczej dla własnych profitów (np. skrócenie służby wojskowej). Cóż, naiwnością byłoby twierdzić, że sukces II RP był w tym polu stuprocentowy. A jednak w porównaniu z Dwudziestoleciem międzywojennym jesteśmy daleko za murzynami.
 
W II RP od początku starano się wpoić młodym ludziom wartości patriotyczne. Początkowo służyła temu opracowana przez endecję koncepcja wychowania narodowego, później zastąpiona przez sanację (przy dużym poparciu lewicy) wychowaniem państwowym. Szczególnie program sanacyjny był wdrażany w życie przez rozbudowane struktury Państwowego Urzędu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego. Oprócz spójnej i świadomej polityki państwa (bo przecież pomimo istotnych różnic wychowanie narodowe i państwowe miało wiele podobieństw) istniał cały konglomerat rozmaitych organizacji mających różne profile ideowo-polityczne, które starały się zaszczepić młodym wartości patriotyczne: harcerstwo, Związek Strzelecki (jak dowodzi Marek Gałęzowski wychowankowie Orląt ZS brali udział w konspiracji niepodległościowej i Powstaniu Warszawskim), Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, Katolickie Stowarzyszenia Młodzieży i wiele, wiele innych. W II RP istniała „moda na patriotyzm”. Uroczystości patriotyczne cieszyły się najczęściej dużą popularnością i były ważne w życiu lokalnej społeczności.
 
A jak wygląda to dzisiaj? Nędznie. Przede wszystkim wciąż jesteśmy rozdarci przez typowy postkolonialny konflikt dzielący nas na „kosmopolitów” albo „tubylców”. Młodzi ludzie najczęściej są tym po prostu zmęczeni. Nuży ich ta idiotyczna wojna polsko-polska. Nie można uważać, że młodzi nie są patriotami. Twierdzę, że większość z nich jest przywiązana do własnego państwa i narodu, a jednak jest to patriotyzm nieświadomy i uśpiony. Dlaczego?
 
Bezpośrednią przyczyną jest bez wątpienia brak patriotycznego przekazu na wszystkich płaszczyznach w których dorastający człowiek przyswaja sobie wartości, a więc: rodzina, szkoła, religia, środowisko (zarówno w skali maksi jak i mini).
 
Większość z nas ukształtowała się w czasach dzikiego liberalizmu lat 90. We wcześniejszej dekadzie na półkach nie było nic, a później… Było wszystko. I Polacy się tym zachłysnęli. To właśnie wtedy narodził się tak potępiany obecnie wzorzec egoisty dbającego o to, aby mieć pełen pakiet wygód. Trudno jest spodziewać się od młodego człowieka dzisiaj, aby myślał w kategoriach dobra wspólnego, skoro obserwował jak jego rodzice zajęci są przede wszystkim przesiadywaniem w pracy i gromadzeniem dóbr. A skoro rodzice ciągle pracowali to czym zajmowała się ich pociecha? Graniem na komputerze, szwędaniem się z kolegami i koleżankami, imprezowaniem… Warto skupić się na rodzicach trochę bardziej. Jaki wzorzec postępowania przekazywali swoim dzieciom? W większości byli przeciętniakami. Pracowali gdzieś w sektorze usług, robili swoje, nie odbiegali zbytnio od reszty. Ot, jak odbici sztancą. Jakby zjechali z taśmy w wielkiej fabryce produkującej rodziców. Rezultat: Dzieciak który pokornie siedzi w ławce, nie wychyla się, robi swoje. Uczyć się uczy, chodzić do kościoła chodzi. Robi to, co mu się karze, nie odbiega od reszty. I jak tu wymagać, żebyśmy nie byli lemingami?
 
Kolejnym miejscem gdzie wpajano mojemu pokoleniu wadliwe wartości była (i jest dalej) szkoła. Kolejne reformy oświaty miały przestawić ją z przestarzałych PRL-owskich torów w nowe realia. I jak to z reformami zazwyczaj bywa, rezultaty były wprost przeciwne do zamierzonych. (Wiem coś o tym, to właśnie mój rocznik przeszedł najwięcej „rewolucji” i był najczęściej traktowany jak króliki doświadczalne.) A więc mamy szkołę nowoczesną, ale taką, która nie wychowuje. Źle dobrane programy nauczania, nudne zajęcia w wydaniu „siedź w ławce i dostawaj piątki”, przepychanie z klasy do klasy i identyczni, nie czujący powołania nauczyciele, którzy zupełnie nie wiedzą jak poradzić sobie z uczniami. Do tego trend zmierzający do ograniczenia wartości patriotycznych w szkole, który, powiedzmy sobie wprost, zbyt rewolucyjny nie był. Wychowanie patriotyczne zanikało od dołu. Najczęściej ograniczało się do śmiertelnie nudnych pogadanek i akademii. Ponadto uwzględnić należy sposób nauczania, który produkował wręcz podatnych na manipulację półintelektualistów przywykłych do tego, że rozwiązanie się im podsunie (rozwiązywanie testów z małą ilością pytań otwartych) i że wszystko, z maturą włącznie, im się należy*.
 
Ten światopogląd ulega utrwaleniu i rozwinięciu na studiach. Dostaję się, bo się dostaję, kierunek wybieram na chybił-trafił, uczę się bo się uczę, zaliczam egzaminy bo zaliczam. Dziś każdy może pójść na studia, bo uczelnie wyższe to maszynki do produkcji magistrów walczące na śmierć i życie o każdego kandydata. Nie ma większych problemów z prześlizgiwaniem się na kolejny rok i kolejny stopień studiów. Większość studentów nie jest w stanie działać samodzielnie ani myśleć krytycznie, bo te wzorce były im obce w szkole i stają się także obce na studiach. Do tego system boloński, który sprawia, ze programy są bardzo okrojone i wszystko robi się „na szybko”. No, warto też wspomnieć o wykładowcach. Najczęściej są nieprzyzwyczajeni do obcowania ze studentami, którzy nie myślą samodzielnie i nie są w stanie pochłaniać całych książek na raz. Trudno od nich wymagać, że ucieszy ich fakt, że z badaczy zostają sprowadzeni do perspektywy nauczycieli akademickich. To sprawia, że akceptują system i sami przepychają studentów przez kolejne semestry. A w dodatku do całej tej puli dochodzi wzmocnione na studiach (a wyniesione ze szkoły) pojęcie o wszechmocy obecnych wszędzie znajomości, które utrwali się tylko po odejściu z uczelni. I jak tu być idealistą? Jak wierzyć w państwo i społeczeństwo w którym nie można nic osiągnąć jeśli nie należy się do tej czy innej koterii?
 
Kolejną płaszczyzną jest religia. Od samego początku polski etos patriotyczny związany był z katolicyzmem, a znaczna większość z nas była do niedawna katolikami. Była, bo już nie jest, co odkryła niedawno z niemałym (choć trudnym dla mnie do zrozumienia) zdziwieniem redakcja Frondy. Młodzi ludzie byli religijności wyuczeni na zasadzie tradycji, tak jak ich rodzice. „Masz chodzić do kościoła i koniec!” Nie trudno zgadnąć, że najczęściej nie idzie za tym pogłębiona refleksja. Zatem młody człowiek nie wyniósł z rodziny wartości religijnych, a w Kościele także ich nie otrzymał. Podręczniki do katechezy najczęściej są po prostu nudne. Pełno w nich pustych frazesów i ociekających lukrem obrazków, ale brak w nich Boga. Do tego należy dodać kryzys, jaki spotkał w ciągu ostatnich 20 lat nasze duchowieństwo. Katecheci prowadzą zajęcia jakby im się nie chciało, księża odprawiają sakramenty z gracją robotów, kazania są tak płytkie, że aż się ziewać chce (i czytane z kartki), a listy biskupów to bardziej traktaty teologiczne niż nauka dla wiernych. Do tego słabość wspólnot świeckich, których działalności najczęściej nie widać. Nie może zatem dziwić fakt, że nie posiadający zamocowania w Kościele młody człowiek chłonie wartości serwowane mu przez media i popkulturę, które z jakąkolwiek religią nie mają nic wspólnego, a najczęściej po prostu w nią godzą. Nasz patriotyzm zawsze ma pewien odcień religijności. Dla wrogo nastawionych do „opresyjnego” Kościoła młodych ludzi jest to dodatkowy element podkopujący ich przywiązanie do tradycyjnego modelu. A patriotyzm należy przecież także do kręgu wartości tradycyjnych.
 
Powyższe czynniki dezintegrująco wpływają też na środowisko w jakim obraca się młodzież. Grupy koleżeńskie oparte są najczęściej na wspólnej zabawie, przelotnych znajomościach, jednorazowych akcjach. Młodzi nie są zdolni do zaangażowania się w coś na dłuższą metę. Byłem w kilku różnych organizacjach (w niektórych wciąż jestem) i w każdej z nich dostrzegalny jest ten sam marazm i zastój. Jeśli są „starsi” lub wyłamujące się z zaklętego kręgu przyzwyczajeń jednostki, to dana organizacja działa i rozwija się. Jeśli nie, to egzystuje na papierze, lub ma raczej znaczenie towarzyskie, często odbiegające od ich pierwotnych celów. W skali maksi nie wygląda to lepiej. Młodzi lubią być w grupie, mogą stanowić nawet masowe ruchy, ale szybko się one rozpadają. Brak nam konsekwencji będącej owocem dojrzałości, której nigdy tak naprawdę nie osiągnęliśmy. Możemy tworzyć happeningi, ale nie sformalizowane struktury. Jak w takim razie można myśleć o państwie?
 
Kryzys, który tak wyczerpująco opisuję można (a wręcz należy) ująć także w kategoriach szerszych niż ogólnopolskie. Żyjemy w czasach globalnej anomii i kryzysu wartości. Nie wiemy czym jest prawda, piękno, dobro, zło, życie, miłość, a nawet seks. W połączeniu z polskim postkolonialnym kompleksem każącym nam bezkrytycznie chłonąć wszystko, co płynie zza granicy tworzy to bombę z opóźnionym zapłonem. Przyzwyczajeni do kultu politycznej poprawności i pozbawieni potrzeby buntu ulegamy temu. Poglądy innych stają się naszymi poglądami, bo do tego przywykliśmy. Wciąż jesteśmy bombardowani przekonaniami, że powinniśmy żyć „tu i teraz” i tak żyjemy. Większość sporów tak rozogniających starszych od nas średnio nas obchodzi. PRL jest dla nas tak samo odległy jak antyczny Rzym. Gdy słyszmy wciąż narzekania na stan polskiej polityki z ust tych, którzy interesują się nią od jednego newsa do drugiego robimy po prostu krok dalej – negujemy ją. Staje się dla nas czymś odległym i nic nie znaczącym w porównaniu z codziennymi problemami. A to implikuje brak refleksji o państwie. W typowo antypatriotycznym duchu jesteśmy przekonywani, że przywiązanie do państwa i narodu jest „niedzisiejsze” i nienowoczesne. Jak mamy w to nie wierzyć, skoro w uroczystościach bierze udział zazwyczaj garstka staruszków?
 
Porównajmy dwa pokolenia: JPI i JPII. Pierwszy JP to naturalnie Józef Piłsudski. Typowo dla piłsudczyka posługuję się nim w kategoriach uniwersalnych, jako pewnego rodzaju personifikację. (Dla sympatyków endecji, tak, żeby uniknąć kolejnych bzdurnych komentarzy: Możecie go sobie śmiało zastąpić Dmowskim. Nie mam nic przeciwko temu. Na jedno wyjdzie. Zadowoleni?) Pokolenie JPI to późniejsi Kolumbowie. Przyzwyczajeni do tego, ze wartości trzeba bronić, że należy przekuwać hasła w realne działanie. A pokolenie JPII? To dzisiejsze? Nigdy nie istniało.
 
To nie kwestia „wysokiej kultury”, jak chciałby Niepogodzony. Ja sam wywodzę się z „chłopów pańszczyźnianych” i jakoś uważam się za patriotę. Witos tez wywodził się z chłopstwa i jakoś patriotyzmu nie da się mu odmówić. To kwestia wychowania.
 
Błagam, skończcie w końcu z tym idiotycznym narzekaniem z przypominającymi smoki czy jednorożce mitycznymi „MWzWM”! Pisałem to kilkakrotnie i napiszę jeszcze raz: Sami się tak nie wychowaliśmy! To, że jesteśmy wyprani z wartości i ideałów nie jest naszą zasługą. Nie my, jak rzekł klasyk, „spieprzyliśmy sprawę”. I narzekanie na „dzisiejszą młodzież” nic tu nie da. Dopóki nie wychowamy sobie pokolenia Narutowiczy gotowych do postawienia dobra innych nad własnym (a nie odwrotnie) dalej będziemy „polactwem”, a porównanie z Kolumbami będzie dla nas wyłącznie hańbą.
 
_____________________
 
 
Horatius
O mnie Horatius

Najlepiej przekonać się jakie mam poglądy czytając moje teksty.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości