Janusz Wojciechowski Janusz Wojciechowski
918
BLOG

Krótka opowieść o kurach w Regnowie

Janusz Wojciechowski Janusz Wojciechowski Polityka Obserwuj notkę 12

1. Kury były wszędzie.

Ich stado liczyło sto sztuk, w porywach sto dwadzieścia, ale w gospodarstwie były wszechobecne. Cokolwiek się robiło w gospodarstwie, w promieniu 2 metrów od człowieka musiała się znajdować jakaś kura.

A to w oborze wygrzebywała sobie robaki z gnoju, a to w stodole pracowicie wydziobywała ziarno.

W stodole kury najbardziej lubiły szaleć na świeżo zamiecionym klepisku. Co człowiek pozamiatał, to kury w mig pracowicie rozgrzebały. Goniło się je, a one z krzykiem uciekały, by po chwili zameldować się z powrotem i dalej robić swój rozgrzeb.

Wszędobylskie kury krzątały się to na podwórku, to na łące, to znów w sadzie.

Szedłem sobie z koniem (czyli kobyłą) i pługiem orać pole, a za mną maszerowały gęsiego kury. Jeśli orka była dalej – zawracały, bo nie oddalały się więcej niż trzysta metrów od zagrody. Ale jeśli orka odbywała się blisko domu, to wyglądało to mniej więcej tak: Najpierw szedł koń (czyli kobyła), za kobyłą ciągnął się pług, za pługiem szedłem ja, krzepko dzierżąc ów pług w dłoniach, a za mną ciągnął się orszak kur, wydziobujących dżdżownice ze świeżo wyoranej bruzdy.

 

2. Muszę wyjaśnić, dlaczego pisałem o dobrostanie krów w Podskarbicach Królewskich, a o dobrostan kur ulokowałem w królewskim Regnowie. Prosta rzecz – wspominałem już, że nasza rodzinna zagroda znajduje się na granicy Regnowa i Podskarbic Królewskich. Obora jest w Podskarbicach, a mały drewniany kurnik był (bo już go nie ma) w regnowskiej części gospodarstwa.

Krowy mieszkały w Podskarbicach, a kury jak najbardziej w Regnowie.

 

3. Większość ludzi zna kury jako ptaszyska, które wpadają pod samochody, a poza tym nadają się tylko do tego, żeby ugotować z nich rosół. A to całkiem mądre ptaki. I wielkie indywidualistki.

Zasadniczo kury miały swoje gniazda we wspomnianym już małym drewnianym kurniku. Tam miały swoje grzędy, na których spały od czwartej po południu do czwartej rano, tam miały na ścianie drewniana konstrukcje kilkudziesięciu półek z przegródkami, wyścielonymi słomą, na których mogły sobie usiąść i w pełnej intymności, w oddzieleniu od innych kur, znieść jajko.

Wybierało sie im potem te jajka do kosza.

Przypomina mi się dowcip rysunkowy, chyba Mleczki – kury siedzą sobie w gniazdach, obok widać gumofilce i koszyk gospodarza, a kura mówi jedna do drugiej – cholerne podatki!

Coś było na rzeczy, bo jak siedzącej w gnieździe kurze zabierało jajka, to większość oddawała je posłusznie, ale niektóre waliły człowieka dziobem w rękę, niekiedy mocno aż do krwi.

 

4. Zasadniczo większość kur posłusznie znosiła swoje jajka w gniazdach w kurniku, a ja w charakterze podatków im te jajka zabierałem. One znosiły je w nadziei, że ich sobie trochę uskładają, wysiedzą i doczekają się potomstwa, a ja im zabierałem i sprzedawałem geesowskim sklepie.

 

Ale bywały też kury-indywidualistki. Te nie znosiły jaj w przeznaczonych do tego gniazdach, tylko szukały kryjówek. Najczęściej gdzieś w stodole, w sąsieku, wśród składowanych tam snopów zboża, albo też siana, znajdywały sobie jakiś zakamarek, wydeptywały sobie jakieś tajne ukryte gniazdo, po czym znosiły jajka.

Trzeba było taka kurę obserwować i śledzić, niczym detektyw Malanowski. Zachowywała się dziwnie, omijała kurnik, podejrzanie kręciła się w okolicach stodoły... aha, cos knuje! Trzeba ją szelmę obserwować!

Zazwyczaj obserwacja kończyła się wytropieniem nielegalnego gniazda, w którym znajdowało się pieczołowicie uskładane kilka, czy kilkanaście jajek, Wybierało się je skrzętnie i wiadomo – część na jajecznicę, część na sprzedaż.

A zawiedziona kura zaczynała poszukiwanie nowego tajnego gniazda.

 

5. Ale od czasu do czasu jakiejś kurze udawało się zmylić pogonie i tak ukryć tajne gniazdo, że nikt z gospodarzy go nie wyśledził. Wchodził człowiek do stodoły, a tam gdzieś pod dachem coś piszczy z dala. Kurczaki! Trzeba było je zbierać, ściągać z wysokości – no i trudno, skoro je sobie kura nielegalnie wysiedziała, to juz miała obowiązek je wychować. Prowadzała je potem dumnie. Siadała, rozcapierzała skrzydła, a kurczaki chowały się pod jej piórami.

Tu trzeba wyjaśnić, że kury zasadniczo pochodziły z wylęgarni. Jechało się tam i kupowało pisklęta, które potem rosły i przekształcały w kury. Kurczaki osobiście wysiedziane przez kury-kwoki stanowiły jedynie uzupełnienie hodowli.

 

6. Kilka kur szczególnie utkwiło mi w pamięci.

Była taka jedna, która upodobała sobie znoszenie jajek na strychu obory. Żeby tam się dostać, przeprowadzała następująca operację. Przez otwarte wrota wchodziła do wnętrza obory/ Tam wskakiwała do żłobu, przy którym przywiązane były krowy. Ze żłobu wskakiwała krowie na łeb, albo na rogi, następnie przeskakiwała na krowi grzbiet i maszerowała tym grzbietem w stronę ogona. Krowi ogon był akurat na wysokości otwartego okienka obory. Kura odbijała się z krowiego grzbietu i lądowała na tym okienku, po czym przechodziła na zewnętrzny parapet. Tam odbijała się jeszcze raz i lądowała na wyższym balkoniku, z którego prowadziła już prosta droga na strych obory. Tam kura ginęła w czeluściach składowanego na strychu siana. Gdzieś tam, w tych kłębach siana znosiła jajka, ale odnalezienie ich graniczyło z niemożliwością.

Druga kura przychodziła do tak zwanej letniej kuchni (latem życie rodzinne przenosiło się z domu do takiej właśnie letniej kuchni, znajdujacej sie tuz obok kurnika) Ta kura stawała na progu, przekrzywiała łepek, aż spory grzebień spadał jej na oczy – i śpiewała – ko-koko-ko-koko-ko-ko....

Moja Mama mówiła do niej - no zaśpiewaj, zaśpiewaj jeszcze raz! I kura śpiewała swoją kurzą pieśń, za co w nagrodę otrzymywała od Mamy skwarkę.  

Inna kura zdobywała skwarki inaczej. Ta kura należała do rasy białych lekkich kur marki „leghorn”. To były takie sprytne kury latające, o wiele sprawniejsze od ciężkich czerwonych, a raczej brązowych kur, nazywanych karmazynami.

Ta biała kura stawała na progu, rozkładała skrzydła, odbijała się z znienacka i niczym meserszmit przelatywała nad kuchnią i patelnią, na której coś się akurat smażyło. Z tej patelni w locie porywała skwarkę i odlatywała przez otwarte drzwi. Lądowała na podwórku, po czym w te pędy uciekała, żeby nikt jej tej skwarki nie odebrał.

A inne kury rzucały się natychmiast, żeby jej wydrzeć zdobycz. Biegała ta kura zygzakiem, myliła pogonie, a inne kury goniły ją wytrwale. Zazwyczaj jednak nieskutecznie, bo biała kura rasy leghorn była nazbyt sprytna, żeby ją dogonić.

 

7. Kur było sto-sto dwadzieścia i nie wiem jakim to się rządziło wtedy prawem, do Unii nie należeliśmy, tylko do RWPG, ale każda kura miała do skrzydła przyczepiony aluminiowy numerek, świadczący o tym, że hodowla była zarodowa. Raz na tydzień skrzynię jaj, ponumerowanych i starannie opakowanych odwoziło się furmanką do wylęgarni w Rawie i były z tego całkiem spore pieniądze. Raz na pół roku odbywało się szczepienie kur przeciw wszystkim chorobom, przyjeżdżała ekipa weterynaryjna, rozsiadała sie w domu przy stole, a my z bratem łapaliśmy te kury, żeby je dostarczyć  do szczepienia. Kury bardzo tego nie lubiły. Do dziś pamiętam ten wrzask i łopot skrzydełn i fruwajace wszedzie pióra...

 

8. Rolnik zjada kurę wtedy, gdy jest chory albo wtedy, gdy kura jest chora. Gdy kura szła przez podwórko utykając na jedną nogę, jej los był przesądzony. Drewniany pieniek, niczym katowski szafot, błysk ostra siekiery, bezgłowe ciało potrzepotało chwile, aż znieruchomiało, a potem był na obiad rosół.

Nigdy nie zbiłem kury, za delikatny byłem. Nigdy nie zabiłem w moim gospodarstwie żadnego zwierzęcia. Ale widziałem jak się zabija. Nieprzyjemna sprawa. ...

Gdyby to ode mnie zależało, konsumpcje mięsa bym zlikwidował.

Kto wie, może do tego kiedyś dojdzie, może kryzys żywnościowy to wymusi, wszak mięsożerstwo jest nieefektywne. Lepiej bezpośrednio zjeść zboże (po odpowiednim przetworzeniu oczywiście), niż karmić nim zwierzęta i zjadać ich mięso...

 

9. Kury, kury - a co z kogutami? Owszem, koguty były, ale jakoś niczym szczególnym się nie wyróżniły. Owszem piały, ale przeważnie za późno. Dobry rolnik i tak zawsze wstawał przed kurami.

Chodziły te koguty po podwórku napuszone, nastroszone, staczały te swoje kogucie wojny, ale nie było w nich tyle inwencji i polotu, co w kurach.

Zapisały się w pamięci te agresywne, co to próbowały atakować ludzi, zwłaszcza dzieci. Takim postępowaniem tylko przyśpieszały własne przeznaczenie.

Poza tym koguty były w zdecydowanej mniejszości. Feministki uznałyby to za wzorcowy parytet - sto kur, pięć kogutów.

 

10. Ja o kurach, a kogutach, a przecież bywały też i kaczki. Tak, kaczki, bo gęsi, perliczek ani innych indyków nigdy w naszym gospodarstwie nie było, że o strusiach nie wspomnę, bo to współczesny transfer hodowlany. ...

Kaczek bywało w naszym gospodarstwie po kilka, w porywach kilkanaście. Siedziały sobie w kurniku na podłodze, a nad nimi na grzędach siedziały kury. To wywyższenie kur bywało dla kaczek nieprzyjemne.

Ale jak kaczka siedziała na jajkach, żeby wyhodować młode - wtedy koniec świata! Niechby do szopy, w której taka kaczka siedziała, zajrzał jakiś cielak albo pies. Po chwili uciekał przerażony, a kaczka siedziała mu na głowie i waliła wściekle skrzydłami i dziobem. Po paru takich szkoleniach nie było odważnego, który by do kaczki zajrzał.

Częściej jednak kacze jaja podkładało się kurze. Kura wysiadywała kacze jaja, po czym prowadzała, a jakże, trzódkę żółtych kaczątek. Przy pierwszej z brzegu kałuży kaczuszki dawały nura i dalejże pływać, a kura stała na brzegu zdezorientowana, co te jej dzieci wyprawiają...

Kiedyś nagle zniknęło kilka małych kaczuszek. Odnalazły się w stodole. Kocica się nimi opiekowała. Urodziła martwe kocięta, a żeby zaspokoić swój macierzyński instynkt, porwała małe kaczuszki, zaniosła do gniazda w stodole i tam je hołubiła. Wzruszające...

 

Ech, moja ty wsi spokojna, wsi wesoła....tak bliska i tak już daleka...

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (12)

Inne tematy w dziale Polityka