1. Jadę sobie samochodem przez Polskę do Torunia (bo lubię tam jeździć, drwijcie sobie głupcy, bardzo proszę) szczelnie zasunięte szyby w klimatyzowanym samochodzie - a tam za oknami skoszone łąki i pachnące świeże siano... - Boże mój!
Jeszcze jest w Polsce pachnące siano, a ja już jego zapachu prawie nie pamiętam...
2. Wszystko umiałem na wsi robić, oprócz koszenia łąki. Straszna to była robota, Najmniejszy błąd i kosa ryła w ziemię, albo też blokowała się i łamała w trawie, gdy zamach był zbyt szeroki. Trzeba było staranie i precyzyjnie, do centymetra opanować półkolisty ruch. W ramach szkolenia wkładało się pod pachę osełkę do ostrzenia, albo i czapkę i taki trzeba było brać zamach, żeby osełka spod pachy nie wypadła.
Kosa do łaki musiała być perfekcyjnie wyklepana młotkiem i staranie naostrzona. Klepanie kosy to była sztuka, nie każdy potrafił, Ostrzenie było łatwiejsze, ale trzeba było zachować ostrożność, żeby waląc osełką w kosę nie urżnąć sobie ręki. Zdarzały sie taki wypadki, zwłaszcza jeśli kosisko nie zostało podczas ostrzenia starannie unieruchomione. Ja na szczęście ręce mam całe, ale sporo było na wsi rolników ze zdekompletowanymi palcami, to był ślad przygód z kosą, albo ewentualnie z sieczkarnią.
3. A propos kosiska - kosa składałą się z kosiska, czyli z długiego drążka, na którym była osadzona oraz z kosy właściwej, czyli metalowej części tnącej. Do tego jeszcze buyła obręcz mocująca kosę do kosicka, w którą wbijało się klin.
Kosa przygotowana do koszenia zboża miała jeszcze pałąk, niekiedy z płachta. Kosa do łąki była bez pałąka.
Poza tym kosa do łąki była ustawiona pod bardziej ostrym kątem do kosiska. Był taki test - kosę przewieszało się przez ramię i kosa do zboża musiała byc tak ustawiona, żeby sięgnąć ją za plecami czubkami palców, a kosę do łąki cała dłonią.
4. Tak naprawdę łąkę kosiłem w ojcowskim gospodarstwie raz, w czerwcu 1974 roku. I strasznie się męczyłem. Byłem wtedy na pierwszym roku prawa i w przerwach uczyłem się do egzaminu historii państwa i prawa polskiego, a także biegałem do telewizora, bo były mistrzostwa świata i Polska wygrywała trzy dwa z Argentyną.
Gospodarka była najważniejsza i mecz nie dawał alibi do porzucenia kosy. Gdy jednak przybiegł młodszy brat Grzegorz i powiedział, że Polska prowadzi dwa zero, rzuciłem kose i pobiegłem oglądać druga połowę meczu. Ojciec trochę sarkał, ale w końcu sam usiadł prze telewizorem i oglądał, jak Polska rozwala Argentynę. I to pierwszą, a nie jak dzisiaj dziesiątą wodę po kisielu. .
Następnego dnia kosiłem dalszą część łąki, Kosiłem ja ze wschodu na zachód, a z południa paliło słonce na lewą stronę mojego ciała. Pod wieczór miałem spalona lewą część twarzy, lewą rękę i lewą nogę.
Byłem biało-czerwony, mógłbym jechać do Niemiec i dopingować Orły Górskiego, nie potrzeba był charakteryzacji.
Oczywiście wyjazd do Niemiec dlas chłopaska ze wsi był wtedy mniej realny niż dziś lot na Księżyc.
Nazajutrz z porażeniem słonecznym i gorączką 40 stopni pojechałem do Łodzi zdawać historię państwa i prawa polskiego u pani profesor Filomeny Bortkiewicz. No i oblałem oczywiście, biało-czerwone barwy nie pomogły. Nie bardzo wiedziałem jak się sam nazywam, a pani profesor kazała mi powiedzieć, jak się nazywały sądy w szesnastowiecznej Polsce.
Wyzdrowiałem na mecz Polska - Haiti siedem zero. Wtedy zdałem na czwórkę łacinę. A jak Polska wygrała dwa jeden z Włochami, zdałem ustrój organów ochrony prawnej, na trzy z plusem.
A łąkę dokończył kosić brat. Miał wtedy trzynaście lat, ale się nade mną użalił, wyklepał sobie i naostrzył druga kosę i w pół dnia skosił tyle, ile ja w półtora.
Już wtedy było jasne, że to on będzie gospodarzem, nie ja.
A potem ojciec kupił konną kosiarkę i koszenie łąki kosą skończyło się bezpowrotnie.
5. Skoszone pokosy siana schły jakiś czas, a potem się je zgrabiało na tak zwane wałki, a następnie z tych widłami układało sie kopki.
Nieraz to był wyścig z chmurami, które kłębiły się i czatowały, żeby wykorzystać chwile nieuwagi i wysuszone już siano zmoczyć doszczętnie.
Jeśli udało się złożyć siano w kopki, to deszcz mógł sobie miesiąc padać i niewiele zaszkodził.
Przeważnie udawało się zdążyć przed deszczem, ale pamiętam ze dwa razy, ze zmoknięte na pokosach lub w wałkach siano trafił szlag.
6. Zwózka siana - to była czysta przyjemność. To była taka siłowa robota, którą lubiłem. Pakowało się na widły, ile się dało, potem trzeba było te obciążone widły podnieść, zręcznie się wśliznąć pod czapę wiszącego na widłach siana, niczym sztangista wyrywający sztangę, a następnie energicznym ruchem, z nóg i bioder - buch siano na wóz! A brat to siano rozkładał i udeptywał.
Zwykle zwoziliśmy tego siana z pięć, sześć wozów.
I ten zapach, intensywny, odurzający....Jezu drogi!
Ponoć zdarzały się wypadki, że ktoś spał na świeżym sianie i umarł, odurzony jego oparami. Podejrzewam, że nie tylko siano miało na to wpływ, ale pewnie i wódka też.
7. Oprócz siana w czerwcu kosiło się też i zwoziło koniczynę, której też zawsze było sporo na ojcowskim polu.
Koniczynę zgrabiało się na niewielkie kupki, które schły kilka dni na polu, a potem ładowało się je na wóz i je zwoziło do stodoły.
Koniczyna też pachniała bardzo intensywnie.
Kiedyś w koniczynie okociła się kocica i wyprowadziła ze stodoły trzy małe koty. Tak im futra przesiąkły zapachem koniczyny, że pachniały nią całe ich życie.
8. Z kopkami koniczyny wiąże się taka rodzinna anegdota. To było gdzieś około 1930 roku. Gospodarował wtedy mój dziadek Stanisław Wojciechowski. Pewnego dnia do dziadka w Regnowie przyszedł chłop, z sąsiedniego Kazimierzowa i mówi - panie Wojciechowski, niech mi pan da na jeden dzień jakąś robotę. - Ale ja nie potrzebuję pomocy - mówi dziadek - nie potrzebuje nikogo najmować, sam sobie poradzę.
- To inna sprawa - mówi ów chłop. Ja się księdzu na spowiedzi przyznałem, ze ukradłem panu cztery kupki koniczyny. I ksiądz mi zadał pokutę, żebym panu dnówke odrobił za tę koniczynę, no to przyszedłem.
I ojciec dał chłopu te robotę...
Bali się wtedy ludzie Pana Boga, bali....
9. Pamiętam, jak kiedyś grabiłem z ojcem koniczynę, miałem wtedy 8, może 9 lat. Była ciepła, czerwcowa noc, a koniczyne trzeba było zgrabic w nocy, bo słońce zaszło niewyraźnie i rano zapowiadał się deszcz. Grabilismy te koniczyne i w pewnej chwili ojciec pojazał mi maleńka poświatę na wschodniej stronie nieba i powiedział - zobacz, tam widac światła Warszawy. I dodał - jak się Warszawa paliła, w 1944 roku, też było widać światła, tylko takie krwawe, czerwone...
Dzięki Bogu nie wiem, co to wojna, ani z bliska, ani z oddali, ale do dziś, jeśli jestem wieczorem na ojcowskim, a obecnie braterskim polu, wciąż wyobrażam sobie tę poświatę płonącej Warszawy.
10. Nie ma już ojcowskiej łąki, na jej miejscu brat wykopał staw. Siano jest niepotrzebne bo nie ma krów. W Regnowie było kiedyś ze dwieście krów, teraz ani jednej, w każdym razie ja od lat żadnej nie widziałem. To i siano niepotrzebne.
Nie słychać brzęku ostrzonych kos, nie czuć zapachu siana.
Rechotania żab, które kiedyś koncertowały pięknie w majowe i czerwcowe wieczory (moja mama uwielbiała ten rechot) też od lat nie słyszałem.
Co było nie wróci, cóż, szaty rozdzierać na próżno...
Inne tematy w dziale Polityka