autor Sławomir Mikawoz
autor Sławomir Mikawoz
Piotr Jastrzębski Piotr Jastrzębski
4375
BLOG

Pierwszy krok z depresji i przeklęta pięćdziesiątka

Piotr Jastrzębski Piotr Jastrzębski Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 53
Stany depresyjne znam doskonale, dopadają mnie co jakiś czas przynajmniej od dwudziestu lat. Zawsze znienacka, wystarczy drobny impuls. Pierdoła. Tak też było i w tym przypadku. Kilka niefortunnych „zbiegów okoliczności” i świat się wyłączył. Wszystko żyło, a ja nie. Zasnąłem i spałem.

Uciekałem w sen jak do schronu – i tak po dwadzieścia, dwadzieścia dwie, trzy godziny na dobę, budziłem się zwykle koło pierwszej – drugiej w nocy – jedyny czas, gdy byłem w stanie planować najbliższy dzień. A gdy ponownie zasypiałem, po przebudzeniu nie byłem już taki rześki, a sam proces podnoszenia z łóżka, stanowił nielada wyczyn. To i tak w miarę łagodna forma tej choroby. Przerabiałem ją w już wielu wariantach. Zwykle kończyło się albo szpitalem, albo próbą samobójczą.

Mimo składanych sobie obietnic, że dzisiaj już na pewno wyjdę, że wreszcie wyrwę się z tego marazmu. Skrzętnie przygotowany i wypielęgnowany nocą sprzęt – w postaci plecaka, odpowiedniego ubrania, mapy i kilku drobiazgów, akurat na dłuższą wędrówkę – leżał spakowany tuż obok. Po przebudzeniu spoglądałem z żalem i odrazą, a jeśli jakimś cudem, wykrzesałem z siebie maksimum determinacji i udawało się wstać, doczłapać do drzwi, zanim nacisnąłem klamkę to zrezygnowany natychmiast zawracałem do łóżka i natychmiastowym snem, który w tym momencie był zbawienny. Wierzcie mi, wiem czym jest depresja z bezsennością w pakiecie. To dopiero koszmar. Nie mogę więc za bardzo też narzekać. Wydawało mi się, że już mnie nie dopadnie, że ten etap jest za mną. Miałem klika lat spokoju, aż jednak dopadł. Nie będę rozpisywał się o samej chorobie, robiłem to już tyle razy, że nie będę ponownie przynudzał.
I tak każdego dnia. Po dwóch, trzech godzinach intensywnych rozważań, z wyznaczeniem trasy na mapie, skrupulatnie przygotowanym planem – zasypiałem przekonany, że tym razem się uda, że choćby nie wiem co – wyjdę, tym, razem dam radę.
Zwykle planowałem daleką, samotną wędrówkę zakończoną wizytą na strzelnicy w nieodległym Janowcu. Efekt, opisałem wyżej.



Impulsy:



Jednym z tych powodów, było zdjęcie moich felietonów w jednej z gazety, z którą od lat współpracowałem – nie ukrywałem żalu, od lat zawsze o czasie, zawsze dodatkowo jakiś reportaż, nic mi za to nie płacili, więc mieli całkiem fajny pakiet. Drugim impulsem jest mój osobisty system dziesiętny. Mam taki biorytmiczny algorytm pecha. Jest ściśle związany z pewną datą – zawsze, gdy przekraczam jedną z dekad swojego życia, wydarza się coś nienormalnego. Swojej dwudziestki nie pamiętam, ale gdy kończyłem trzydziestkę – kilka miesięcy wcześniej wróciłem z byłej Jugosławii, wcześniej relacjonowałem wojnie w Kosovie i Natowskie bombardowania Belgradu. Wspólnie z kolegą napisaliśmy książkę o tym konflikcie, wydało prestiżowe wydawnictwo i przestałem już pracować w tym zawodzie. Myślałem wtedy, że nigdy nie wrócę do opisywania świata. Nie byłem w stanie. Wszystko wydawało mi się banalne, niewarte uwagi, po doświadczeniach z Kosova wszystkie polskie „afery” i „aferki”, polityczne rozgrywki, wydawały się tak błahe, że nawet nie zwracałem na nie uwagi. Do tego doszedł rozwód i rzuciłem się w szpony melanżu. Przez dziesięć lat imałem się różnych zajęć, jeździłem po świecie, handlowałem obrazami i zaczęło się coś układać. Nawet fajnie. Zbudowałem dom. Taki wymarzony, drewniany z bali, w pięknej okolicy – dokładnie między Kazimierzem Dolnym, a Nałęczowem. Działka ogromna – sześćdziesiąt arów. Jednocześnie zacząłem powoli wracać do pisania. Napisałem nawet kryminał, ale go nie wydałem, a rękopis zgubiłem – szkoda, bo sam chętnie jeszcze raz bym go przeczytał.
Dokładnie dziesięć lat temu, też w lipcu, podczas burzy, piorun trafił w mój dom. Zostały zgliszcza. Z domu i rodziny, bo i druga się rozpadła.


Znowu w melanż i sinusoida. Wzloty i upadki. W końcu, przy pomocy wielu życzliwych ludzi udało się pozbierać, wytrzeźwieć i spojrzeć na świat inaczej. Pisałem już coraz bardziej intensywnie, coraz więcej redakcji brało, kupowało moje teksty, udało się wydać dwie książki i znowu ruszyłem w świat, ponownie tam, gdzie inni jeździć nie chcą, bo jakaś wojna.
Wiedziałem już jednak jak się chronić, bardzo dużo dała mi terapia, a z powodu nałogów już do końca życia będę pod kontrolą lekarzy i specjalistów od uzależnień i bałaganu w głowie. Naprawdę warto, może właśnie dlatego obecny nawrót depresji przebiegł w miarę łagodnie – to znaczy łagodniej niż bywało to wcześniej.
W tym roku kolejna dziesiątka, nie mam już z kim się rozstawać, bo zawczasu wylądowałem w kontenerze na zużytą miłość (segregacja śmieci) w ubiegłym roku – nauczyłem się jednak kochać prawdziwie.


Ten rok od samego początku rok zaczął się dosyć dziwnie. Wracając z samego środka Afryki, utknęliśmy z Grzegorzem w Londynie, tam Turcy udający Greków rąbnęli nam trochę kasy, w hotelu dopadła mnie malaria – ale mieliśmy lekarstwa i w ciągu trzech dni byłem na nogach.
Nagle nieszczęścia zaczęły dopadać bliskich mi ludzi– chociaż według Epikura, „śmierć nie dotyka nas wcale, póki jesteśmy – nie ma śmierci, gdy jest śmierć – nie ma nas”. W lutym zmarł Grzegorz, dokładnie miesiąc po powrocie z Republiki Środkowoafrykańsiej. Diagnoza – malaria mózgowa – najbardziej parszywa wersja tej choroby. Szok, niedowierzanie. Dosyć długo mieszkaliśmy pod jednym dachem, był jak starszy brat i użyczył jeden pokój w mieszkaniu, które wynajmował.

Kilkanaście dni po wyjściu ze szpitala zmarł - jedyny mój dobry znajomy z bloku nieopodal - Jaho. Ta śmierć z jednej strony mnie dobiła, z drugiej wiedziałem, że skończyła się jego udręka, koszmar w jakim był od dwudziestu lat. Zbyt wiele chorób i zawzięci urzędnicy, którzy za wszelką cenę, chcieli zabrać mu mieszkanie. Próbowano go eksmitować, na podmiejskie osiedle. Byłem jego pełnomocnikiem prawnym i starałem się, by nie zdążyli wyrzucić go z mieszkania. Chciał tam dotrwać swoich dni. Dwa bloki ode mnie.

W maju dowiedziałem się, że gazeta, dla której pisałem felietony, zrezygnowała z moich usług. I w tym momencie zasnąłem. Spałem miesiąc, może dwa – nie pamiętam. Nawet nie bardzo wiedziałem z kim to przegadać.


Nie mam tu przyjaciół, bliskich znajomych. Więc przez te miesiące jednymi moimi rozmówcami w realu byli sprzedawcy i sprzedawczynie w „podblokowym” sklepie – dalej nie byłem w stanie dotrzeć i ewentualnie obsługa lokalnej garmażerki. Rozmowa też nie była zbyt długa, na pytanie: „to wszystko?” – odpowiadałem – „tak” i kończyła się gadka. Całe moje życie towarzyskie.
Wiem, wiem że mam wielu przyjaciół, do których mogę zadzwonić i zwyczajnie nagadać się do woli. Postawcie się jednak w sytuacji człowieka, którego wszystko boli, nawet to czego nie ma, co nie istnieje, człowieka, który ma urojenia. Owszem, niekiedy brałem do ręki telefon zastanawiając się czyj numer wybrać. Potem przychodziła refleksja – nie lubię rozmawiać przez telefon, załatwiam tym urządzeniem jedynie niezbędne sprawy i jak najszybciej się rozłączam – jest jednak kilka osób, z którymi rozmowa sprawia mi przyjemność. Nie męczy – daje kopa, nadzieję.

Problem polega na tym, że do tego kogoś zadzwonić akurat nie mogę, innemu nie chcę przeszkadzać, a za chwilę lawina myśli, że nie mogę obarczać innych swoimi problemami i wiecznie narzekać – urojenia.  
Depresję znam od lat, już przynajmniej dwie dekady się z nią zmagam. Od wielu lat miałem spokój, żadnych nawrotów, pełen sił, energii – trochę więc odwykłem. Gdyby nie ta koszmarna niemoc, nie byłoby jeszcze najgorzej.
Impulsem było chyba to, jak potraktowała mnie moja poprzednia redakcja. Bez podania przyczyny, praktycznie z dnia na dzień mój stały felieton zniknął. Nigdy nie ukrywałem, że ten obowiązek trzyma mnie w pionie – musiałem oddać test o czasie, potem zażyczono sobie, bym przesyłał jeszcze dzień wcześniej – to wszystko bardzo mi pasowało. Zawsze nie miałem miejsce, w które się chowałem, uciekałem myślami. Bywało, że tekst powstawał w pół godziny czasem godzinę, a niekiedy mordowałem się przez kilka dni. To trzymało mnie jednak w formie i przez ostatnie lata, gdziekolwiek bym nie był, zawsze przesyłałem felieton o czasie. Pomijam reportaże, które redakcja dostawała w pakiecie, relacje, jakich żadna inna gazeta w Polsce nie miała.
Gdy już klamka zapadła, to i ja zapadłem.
Odpalając kompa i wchodząc na fejsbuka, widziałem albo gwiazdki, albo radość spowodowaną powrotem wodza, który już kiedyś był, ale teraz znowu będzie i podobno ten sam, ale lepszy. Odechciewało się wszystkiego. Nawet napisanie postu wydawało się czymś karkołomnym.


„Przecież to już było” – aferzyści uciekną, nowi umoszczą sobie posady i będzie jak dawniej, zmienią się jedynie kieszenie.
Za kilka lat wszyscy zapomną poprzedników i znowu jakaś grupa będzie czekała na jakiegoś jeźdźca na białym koniu. Obecna władza jest oczywiście zła. Koszmarnie zła, ale każda przed nią też specjalnie lepszą nie była. Może ta jest zła inaczej, bardziej zabawnie, bardziej prostacko, bardziej dokucza krzykliwej grupie społecznej. Biedna siedzi cicho.
Argument, że to wstyd na cały świat jakoś mnie nie przekonuje. Sporo jeżdżę i jeszcze nie spotkałem żadnego obcokrajowca na jego rodzinnej ziemi, który wiedziałby kto w Polsce sprawuje władzę. To wiedzieli jedynie dziennikarze, politolodzy, a i tak daleko im było do osądzania.


No tak, ale zadaję się głównie z „plebsem”, czyli ze zwykłymi zjadaczami – chleba, ryżu, kukurydzy, pity, robaków, prażonych słońcem orzeszków, czy potraw które niesposób wymówić. Tkwimy uparcie w jakiejś ułudzie, że jesteśmy pępkiem świata, że obecna władza czyni wielki obciach zagranicą. Gdy jeżdżę po świecie to nie tyle władzy się wstydzę, lecz napotykanych rodaków – zapewne oni mnie. Nikt, z mieszkańców krajów, które odwiedzałem nie miał pojęcia kto w Polsce rządzi. Wszyscy natomiast wiedział, kto i jak rządzi w Turcji – strategicznym partnerze NATO i jeszcze niedawno poważnym kandydacie do Unii Europejskiej. Cokolwiek nie zrobiłby PiS, do czego nie dopuści się Orban - za cholerę nie przebije Turcji. Więc luzik, nie musicie udawać Greków, Szwedów, czy Holendrów – nikt, za żadną granicą, w żadnym kraju, nie wypomni Wam ani Szydło, ani Suskiego – raczej zauważą, skrycie wynoszone siatki, wypełnione żarciem ze szwedzkiego stołu hotelowej restauracji.


Od kiedy pamiętam, nie było władzy z którą mógłbym się w pełni utożsamić, zawierzyć, ufać czy zawierzyć. Tak, by poprzeć bez wahania. Byli pojedynczy kandydaci, ugrupowania poniżej tego nieszczęsnego pięcioprocentowego progu – niestety, bez szans. O tym progu jeszcze kiedyś pogadamy, bo warto wspomnieć jak największe ugrupowania wyrolowały społeczeństwo, twierdząc, że z rozdrobnionego sejmu nie da się skonstruować rządu. Da się. Tylko wymaga to pracy, rozmowy z każdym posłem, nie tylko klubem. Przecież za to biorą pieniądze, a my jak barany jeszcze im to umożliwiliśmy.Od Afryki, przez Europę i Azję. Podobno – tak słyszałem, więc nie musi być prawdą – relacje i opisy z Republiki Arcachu, znanym jako Górski Karabach rozwścieczyły władze Azerbejdżanu. Pani ambasador napisała notę protestacyjną, na co odpowiedziałem jedynie na FB. Nie chciałem zaogniać sytuacji na łamach gazety. Potraktowałem ów protest, jako uzupełnienie moich reportaży. W redakcji zapanowała euforia, wywołanie międzynarodowej afery, to było naprawdę coś dużego. Wszyscy szczęśliwi, kierownictwo gazety zaczęło regularnie odwiedzać budynek ambasady Azerbejdżanu. Międzynarodowa przyjaźń kwitła. Potem ogromy wywiad – rozmowa z panią ambasador, a co jakiś czas niewielkie artykuły o odwiecznej przyjaźni polsko azerskiej. List protestacyjny ambasadora Armenii, również zamieszczono, ale już bez tej atencji, nie było wywiadów, publikacji o wspólnej historii. I znowu wracam do Turcji, pani ambasador nie odpowiedziała na moje zarzuty dotyczące udziału i zaangażowania Turcji w wojnie o Górski Karabach (Arcach). Gdy w maju leciałem do Stambułu zastanawiałem się, czy jeszcze mnie wpuszczą do tego kraju, czy już nie. W redakcji twierdzono, że już na Ukrainę z pewnością nikt mnie nie wpuści, chociaż nigdzie nie pisałem o konflikcie w Donbasie, czy aneksji Krymu. Opisałem rodzący się nacjonalizm, a pod jego przykrywką nazizm. Prezydent Czech, Milosz Zeman odpowiedział Ukraińcom, gdy próbowali wybielić niesławnego gieroja:
"Szanowni Ukraińcy, otrzymałem od was list w obronie Stepana Bandery. Pozwólcie mi zatem zadać dwa pytania: Po pierwsze, czy znacie rozkaz Bandery: Zabijcie każdego Polaka między szesnastym a sześćdziesiątym rokiem życia? Jeśli nie znacie, nie jesteście Ukraińcami. A jeżeli znacie, to czy się z nim zgadzacie, czy nie? Jeżeli się zgadzacie, tu kończy się nasza dyskusja"

Pierwotnie byłem przekonany, że felietony zdjęto za opis wydarzeń sprzed siedmiu lat w Odessie. Gdzie na Kulikowym Polu zamordowano, w tym spalono żywcem 48 osób. W polskich mediach narracja była taka, że albo milczano, albo mówiono o żołnierzach specnazu, separatystach, a nawet, że ofiary same się podpaliły – co oczywiście było bzdurą. Nawet te kanały, które oglądałem w Odessie, bardziej obiektywnie przedstawiały te wydarzenia.
Pojechałem tam w siódmą rocznicę tego mordu. Zbiegła się ona z marszem nacjonalistów. To ich święto odrodzenia. Pod sztandarami UPA, przez miasto przemaszerował pochód ukraińskich nacjonalistów.
Tym razem – mogę się jedynie domyślać przyczyn tego stanu depresyjnego – bo tak naprawdę nigdy do końca się nie wie, co jest przyczyną i kiedy choroba powali, najbardziej nawet odpornego człowieka.
Zazwyczaj nie obchodzę urodzin, bo zwyczajnie nie mam z kim. W mieście, w którym teraz mieszkam nie mam wielu znajomych. Kilku kumpli z podstawówki, kolegów z podwórka – większości nie rozpoznałbym na ulicy, inni maja własne rodziny, własne sprawy. Cała moja impreza urodzinowa, ogranicza się do pisanych na FB życzeń, telefonów, SMS-ów czy e-maili – bardzo miłych zresztą.
Wciąż gdzieś z tyłu głowy, dzwoni mi, że przyszła pora – system dziesiętny, coś się jeszcze wydarzy, coś pieronie. Pytanie co? Bo nic dobrego to nie będzie.


Epilog:


Pewnie nie napisałbym tego tekstu, gdyby nie mój wyjazd i pobyt we Wrocławiu. To znajomi, niemal siłą namówili mnie na ten przyjazd, a moja bardzo dobra koleżanka- poetka i pisarka, taka z którą mogę gadać bez słów, której ufam, nakłoniła do napisanie czegokolwiek. A potem kryminału. Mam jeszcze bieżące sprawy związane z Bractwem Mundurowym RP. Ale będzie okazja na kolejny tekst, choć już dzisiaj mogę zapowiedzieć, że dziesiątego września spotykamy się na imprezie w Kołobrzegu, gdzie w ramach Serce 2021 będziemy zbierali fundusze dla wdów i sierot po zmarłych funkcjonariuszach, dla ludzi, którzy już nie mają prawa do dochodzenia swoich praw w sądzie. Dopóki żyli ich mężowie, ojacowie, takie wnioski składali, zwykle wygrywali, rodzina już w imieniu zmarłego tego zrobić nie może.

Zobacz galerię zdjęć:

Piotr Jastrzębski
Piotr Jastrzębski Piotr Jastrzębski Piotr Jastrzębski
depresja

Zobacz galerię zdjęć:

Piotr Jastrzębski
Piotr Jastrzębski Piotr Jastrzębski Piotr Jastrzębski
depresja

Piotr Jastrzębski - urodzony 1971 r. Dziennikarz prasowy, radiowy, telewizyjny, felietonista, autor książek, podróżnik, korespondent. REDAKCJE: Trybuna, Dziennik Wschodni, Nowy Tygodnik Popularny, Tygodnik NIE, Fakty i Mity, lubelskie Radio Puls, Strajk.eu, Lewica.pl, Równość.info.pl, TVP Info, RadioFA, Dziennik Trybuna. KSIĄŻKI: "Humanitarna wojna" (współautor Vladan Stamenkovic) - książka o tzw. wojnie w Kosovie "Z dna" - autobiograficzny zaspis upadku, nałogów, wykluczenia i bezdomności.  "Utwory Żebrane. Powrót z dna" - ciag dalszy wykluczenia oraz mozolny powrót do życia i zawodu.   KORESPONDENT: 1999-2000: Macedonia - obóz dla albańskich uchodźców Stenkovac 1, wojna w Jugosławii, Belgrad, Kosovo, Kosovska Mitrovica. 2020: Armenia, wojna w Górskim Karabachu (Republika Arcacha) 2020-2021: Republika Środkowoafrykańska - wybory prezydenckie i do Zgromadzenia Narodowego w cieniu krwawej rebelii. 2021: Grecja, zamieszki w Atenach po drastycznych restrykcjach wprowadzonych przez skrajnie prawicowy rząd Nowej Demokracji. Barbarzyństwo nowopowołanej i bezkarnej "policji skuterowej" 2021: Ukraina, Odessa, siódma rocznica masakry na Kulikowym Polu. Obchody święta nacjonalistów i neonazistów. Pochód pod flagami OUN-UPA, uczestnicy z wizerunkiem Stiepana Bandery i nazistowskimi symbolami. Przepełnione agresją i nienawiścią hasła. 2021: Turcja - niedokończone "statki z papieru nad Bosforem" i "dachy Stambułu" 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości