Sztuka przez wielkie SZ czyli dlaczego należy bać się audiofili
Przyznaję się bez bicia, że do napisania niniejszego tekstu natchnęły mnie ostatnie notki Coryllusa i Toyaha. Tradycyjnie nie wiem jak oni to robią, że ot tak potrafią napisać teksty miażdżące jakością 99,9% salonowych produkcji ale co robić. Światło odbite to też światło, Ziemia mi świadkiem. Kiedy byłem młody i piękny chciałem być jak nie przymierzając Adam Michnik. Chodziłbym z papierosem w kąciku ust i patrzył na cały świat w taki sposób, że by ten świat spuścił oczy ze wstydu. Włos miałbym rozwiany a kobiety by słały się u moich stóp, bo jak wiadomo nic tak nie pociąga kobiet jak wybitny intelekt. Bardzo wcześnie zrozumiałem, że drogą do tego jest poznanie i przede wszystkim zrozumienie sztuki. Nie jakiejś tam sztuki ale SZTUKI.
Mieszkając w czasie studiów na jedenastym piętrze mrówkowca wprowadzałem to w życie. Polegało to na tym, że kiedy w telewizji był na przykład teatr Tadeusza Kantora gasiłem wszystkich, że to nie czas na jakieś głupie, płytkie horrory tylko czas na wielką sztukę. No i oglądałem tego Bogu ducha winnego Kantora. Już po 10 minutach trwałem na niewygodnym taborecie samotnie bo reszta zajmowała się w tym czasie piciem wódki i grą w karty. Jak wspomniałem to był teatr, mijały grube godziny a ja zazdrościłem śpiącym kolegom. Siedziałem, wypatrywałem oczy święcie przekonany, ze pewnego dnia doznam olśnienia, tej świętej chwili w której taki człowiek jak ja zanurzy się w mrok i dotknie samego jądra tajemnicy. I wtedy cała ta sztuka stanie się przejrzysta i zrozumiała niczym kryształ. Chodziłem na wystawy, bywałem, oglądałem, im bardziej coś było zakręcone tym bardziej chciałem to ogarnąć. Słuchałem tych wszystkich którzy olśnienia doznali wcześniej i straszliwie im zazdrościłem. Zazdrością neofity który patrzy na kapłanów nowej wiary czując się mały i niepotrzebny podczas gdy oni przechodzili na drugą stronę lustra w szlafroku i z parującą kawą.
Trwałem w tym przekonaniu długo, patrzyłem na obrazy z których smętnie zwisały przyklejone parasole albo na rzeźbę waginy z przyczepionymi kulkami które można było ruszyć żeby się stukały. No i ja je ruszałem a one się stukały. Potem w gazecie czytałem, że w ten sposób z widza stawałem się twórcą, a wielka sztuka wchodziła pod strzechy. No i te wszystkie ówczesne Kozyry i Tarasiewicze były punktem odniesienia, teatr to był Leszek Mądzik a kiedy ta woda skapywała z sufitu w trzeciej godzinie przedstawienia a ja dalej nic nie rozumiałem podczas gdy wszyscy dookoła byli zanurzeni w akcji i fizycznie wręcz złączeni ze sztuką doszedłem do wniosku, ze pewnie są ludzie którzy zaszczytu olśnienia nigdy nie dostąpią i pewnie pechowo padło właśnie na mnie. Ja widziałem mokrego faceta zawijającego się w szeleszcząca folię, inni widzieli zaś walkę z Bogiem, pytania o sens życia, wieczną kobiecość i egzystencjalną, dyszącą niezgodę na ból istnienia.
No i żyłbym w tym przekonaniu gdybym nie poznał paru audiofili. Każdy lubi słuchać muzyki, czasem ktoś jest również gadżeciażem i lubi mieć fajny sprzęt do jej słuchania. Są jednak patologiczni miłośnicy sprzętu i muzyki, nazywamy ich audiofilami. Nie czarujmy się audiofile są groźniejsi od seryjnych zabójców. Czy znacie wielu ludzi którzy byli świadkami kłótni audiofili? No właśnie. Myślę, że wiele niewyjaśnionych zbrodni, porwań i odnalezionych rozczłonkowanych ciał to dzieło audiofili którzy potraktowali tak tych którzy utrzymywali, że na kablu z lanej miedzi za 4000 zł jazz brzmi tak samo jak na kablu za 100 zł z Lidla. Nikt tak jak patologiczny audiofil nie potrafi z banalnej rzeczy w rodzaju kolumny głośnikowej składającej się ze sklejki, paru kabli i głośników uczynić obiekt seksualnego szaleństwa który nie dość, że jest lepszy od kobiety to jeszcze ma szerszą średnicę i ciemniejszy dół. Wszystko to prowadzi do psychopatycznego przekonania, że te 150000 zł wydane na kolumny pozwalają poczuć muzykę lepiej niż w sali koncertowej. Co oczywiście nie jest prawdą, a co łatwo stwierdzić na podstawie paru ślepych testów przeprowadzonych w przeszłości. Bo prosta prawda jest zawsze bardziej elegancka od najbardziej nawet wymyślnego kłamstwa. Tylko trzeba się z tym pogodzić.
Ciężko jest przyznać, że ta cała wielka sztuka którą jesteśmy karmieni to jeden wielki bełkot. Ze w facecie zawijającym się w folię albo w gołej Kozyrze jest tyle sztuki co w kłaczku z pępka. Choć być może ktoś już stworzył instalację z kłaczków z pępka i sprzedał ją za 300 tyś. dolarów. Kiedy człowiek wypełnia siatkę rzeczywistości kolejnymi faktami może założyć filtr i ignorować to co się narzuca, może słuchać tych wszystkich szamanów i czarowników i sięgając po książkę Kuczoka albo Vargi mieć przekonanie, że obcuje z wielką sztuką. Może też posłuchać Miley Cyrus i dojść do przekonania, że amerykańska nastolatka ma więcej talentu, umiejętności i klasy niż 100 celebrytów z Gazety Wyborczej i TVN i to razem wziętych. Tylko, że wtedy nędza naszej sceny muzycznej, literackiej, plastycznej wyda się tak wielka, że jedyne co zostaje to ucieczka do Kanady. Wtedy na widok kolejnego dupka jęczącego w wyborczej, że Polacy nie czytają książek bo pochodzą ze wsi, można spokojnie odwrócić się na pięcie wiedząc, że jego i jego kumpli nikt nie czyta nie dlatego, że pochodzi ze wsi ale dlatego, że są żałosnymi dupkami bez talentu i klasy. I taka Miley Cyrus niszczy ich nawet jak kichnie.