Notka będzie o konsekwencji. A raczej jej braku.
Jak to zauważyłem w jednej z poprzednich notek, Rosjanie sami postarali się o to, by z najwyższą nieufnością traktować wszystkie materiały, jakie nam przekazują w związku z katastrofą naszego Tupolewa. Nasuwa się oczywiste pytanie – czy w sytuacji, gdy zastajemy nad zwłokami ofiar naszych bliskich kogoś z dymiącym naganem w ręku – to czy należy później, w prowadzonym śledztwie – opierać się wyłącznie na dowodach przez ową osobę dostarczonych? To retoryczne pytanie – odpowiedź jest oczywista.
Tym niemniej, przynajmniej w początkowej fazie śledztwa, wobec braku możliwości dotarcia do jakichkolwiek innych obiektywnych dowodów - materiały te musiały być brane pod uwagę. Z oczywistymi zastrzeżeniami – ale jednak – tak.
Analiza tych dowodów szybko wykazała rzecz podstawową. W wielu fragmentach są one wewnętrznie sprzeczne i owe sprzeczności, wobec odmowy udostępnienia oryginalnych dowodów w sprawie, nie mogą być jednoznacznie wyjaśnione. Zwrócę uwagę na jeden tylko aspekt sprawy – wielu naukowców wskazywało na niezgodne z podstawowymi prawami fizyki rozczłonkowanie wraku samolotu. Gdy najdalej na obrębie wrakowiska leżały części duże – a w jego epicentrum –małe. Ponadto niczym nie dawało się wytłumaczyć rozpadu samolotu na tak wiele drobnych elementów, brak leja w gruncie w miejscu jego pierwszego zetknięcia z ziemią itd. W miarę postępowania śledztwa wątpliwości było coraz więcej – a nie coraz mniej. Do tego doszła sprawa z określeniem bezpośredniej przyczyny katastrofy. Sprawa „pancernej brzozy”. Tak w zasadzie to cała oficjalna wersja przyczyn katastrofy „wisi” na rzekomo odegranej przez nią roli. I tutaj też pojawiły się wątpliwości. I to od razu. Po pierwsze – w sieci zamieszczono zdjęcia owej brzozy (autor – John Gruszynski), wczesne zdjęcia, z 13 kwietnia, na których w brzozie nie ma jeszcze wbitych żadnych metalowych odłamków. Ponadto badaniami możliwości oberwania skrzydła Tupolewa przez ową brzozę zajął się prof. Binienda z USA. W toku swoich badań udowodnił, że to skrzydło powinno ściąć brzozę – a nie na odwrót.
Już mniej więcej w tym okresie starałem się wysuwać argument, że wobec widocznej niespójności rosyjskich dowodów – należy je dla dobra prowadzonych dochodzeń – w całości odrzucić i rozpocząć poszukiwanie jakichś z innych źródeł. Niestety, moje poglądy nie znalazły wówczas uznania. Rozumiałem to. Trudno nagle skonstatować, że wszelkie „dochodzenia”, analizy i symulacje – wymagające przecież niejednokrotnie wielkiego nakładu pracy, zaangażowania – nagle w jednej chwili miały by się całkowicie zdezaktualizować. Nikt wówczas nie był gotowy na to by takie rozwiązanie przyjąć. Zresztą sytuacja nie była wtedy tak jednoznaczna jak dziś.
No właśnie – a jak ta sprawa dziś wygląda? Przede wszystkim po raz pierwszy pojawiły się niezwykle istotne dla sprawy smoleńskiego śledztwa fakty. Z jednej strony – obiektywne dowody – z drugiej – ich profesjonalna i bez żadnych wątpliwości jednoznaczna analiza. Oto co mam na myśli:
Za sprawą prof. Chrisa Cieszewskiego ujawnione zostały zdjęcia satelitarne ze stycznia 2010r. 5 kwietnia, 9 kwietnia, 11 kwietnia i 12 kwietnia. Analiza tych (oficjalnie zakupionych – dodajmy) zdjęć satelitarnych upoważniła prof. Cieszewskiego do wysunięcia następującego wniosku – wskazywana w raportach MAK/Millera brzoza – nie mogła być powodem katastrofy – bowiem była już powalona przed 5 kwietnia. Dokumentują to zdjęcia satelitarne. Ponadto prof. Cieszewski odkrył na tychże zdjęciach, że już przed 10 kwietnia Rosjanie dokonali na terenie wskazanym później jako miejsce katastrofy dziwnych zabiegów. Umieścili tam bowiem jakieś „białe obiekty”, które później zniknęły a dokładnie w miejscu ich uprzedniego położenia znalazły się części wraku samolotu. Owe obiekty, jak to zbadał prof. Cieszewski nie mogły być naturalnego pochodzenia – np. stertami śniegu. Natomiast mogły to być jakieś płachty, folie. Taka ciekawostka – w miejscu znajdowania się największej „białej plamy” 10 kwietnia zobaczyć można było największe części samolotu. Ponadto – ogląd zdjęcia z 5 kwietnia wykazuje, że w miejscu wrakowiska znajdował się lasek. Lasku tego nie ma na zdjęciach/filmach z 10 kwietnia.
Do jakich wniosków to prowadzi?
Po pierwsze – ustalona raportami MAK/Millera bezpośrednia przyczyna katastrofy jest fikcyjna.
Po drugie –wbijając w nią metalowe elementy, by uprawdopodobnić kontakt samolotu z brzozą - dopuszczono się fałszerstwa. To nie w wyniku pomyłki wskazywano ową brzozę. To była celowa robota. Świadoma manipulacja.
Po trzecie wreszcie –w świetle bezspornych dowodów wskazujących na przygotowywanie przed 10 kwietnia jakiejś inscenizacji miejsca obok lotniska Siewiernyj – należy wątpić, iż jakakolwiek katastrofa w ogóle miała tam miejsce.
Ten trzeci punkt wymaga głębszej analizy. Zastanówmy się co to może dla sprawy smoleńskiego śledztwa oznaczać. Ponownie spójrzmy na wartość dowodów to dokumentujących. By nie wysunąć pochopnych ocen. Tak więc - zdjęcia satelitarne są obiektywnym dowodem w sprawie. Nie pochodzą od Rosjan. Wymowa zdjęcia z 5 kwietnia jest oczywista. Jest na nim lasek w rejonie katastrofy i wiele „białych obiektów”. Prof. Cieszewski jest bardzo wybitnym specjalistą. Przeprowadzone przez niego analizy mówią – to nie były naturalne obiekty – nie sterty np. śniegu. Cóż więc to mogło być? Dokładnie w miejscu przyszłej katastrofy? Dla mnie sprawa jest jednoznaczna – pod wielkimi plandekami rozmieszczono części jakiegoś samolotu. A to oznacza, że mieliśmy tam tylko do czynienia z inscenizacją.
Cóż jeszcze to oznacza? Skoro tam nie było katastrofy, to wszystkie dowody, które na nią tam wskazują są fałszywe. Czy możliwe było fałszerstwo na taką skalę? Zacznę od tego, że nie można wykluczyć, że Tupolew się w tym rejonie znalazł. Przecież ambasador Bahr zeznał, że tuż przed alarmem o upadku samolotu jakiś samolot, we mgle, przeleciał nad lotniskiem. A jak przeleciał nad lotniskiem – to nie mógł spaść przed nim, prawda? Kto chce może się z tą wypowiedzią Jerzego Bahra zapoznać – jest wśród rozmów zarejestrowanych przez CO MSZ z dnia 10 kwietnia. Ponadto – niedawno gen. Koziej, z prezydenckiego BBN, udzielił zaskakującego wywiadu. Na pytanie dziennikarza, czy jest możliwe:
punktowe militarne uderzenie w celu osiągnięcia celów strategicznych” w postaci unieszkodliwienia samolotu z prezydentem wrogiego państwa na pokładzie?…. Odpowiada:
Wszystko jest możliwe, oczywiście. Dzisiejsze środki walki radioelektronicznej, środki walki w cyberprzestrzeni […] ich zdolności ofensywne, zdolności destrukcyjne i nie ulega wątpliwości, że wszystkie systemy, które bazują na elektronice mogą być w różny sposób zakłócane. Tak, że w walce zbrojnej na przykład niszczenie systemów zbrojnych przeciwnika poprzez włamywanie się do systemów i nimi sterowania jest, przynajmniej teoretycznie, a nie ulega dla mnie wątpliwości, ze także praktycznie jest już dzisiaj bardzo możliwe.
Wydawało by się nie do końca na temat. Ale pewna sprawa uderza tym wywiadzie. Gen. Koziej z jednej strony zasugerował, że istnieją zaawansowane możliwości prowadzenia wojny elektronicznej. Nie zaprzeczył też, że są możliwe ataki na samolot z prezydentem na pokładzie - a trudno przypuszczać, że nie wiązał tego z katastrofą Tupolewa.
Ponadto - przecież do „katastrofy” Rosjanie mogli się przygotowywać przez wiele miesięcy. Zaś raport komisji MAK, wraz z załacznikami-dowodami opublikowali dopiero w grudniu 2010r. Był czas. Tu nie ma pytania - czy fałszowano dowody. Jest co najwyżej - jak? Ale to akurat jest sprawą drugorzędną.
Reasumując. Wszystkie dowody pochodzące od Rosjan w sprawie katastrofy smoleńskiej są niewiarygodne. Dalsze ich roztrząsanie to strata czasu. I kłania się tutaj przywoływana w pierwszym zdaniu notki konsekwencja. Natomiast konieczne jest dalsze poszukiwanie innych, obiektywnych dowodów. Pocieszające jest także to, że prof. Cieszewski zapowiedział kontynuowanie swoich badań.
Inne tematy w dziale Rozmaitości