O jesiennej wyprawie łodzią na tę wodę rozmyślałem już od roku albo lepiej (lepiej), i w końcu trafiła się okazja, bo kuzyn zaczął tam jeździć i wstępnie rozpoznał temat. Pakuję więc trochę gratów, ze szczególnym uwzględnieniem największych moich przynęt na drapieżniki (głównie "gumy") i przysłowiowych "ciepłych gaci" - i wyruszam może nie o świcie, ale rano (stacjonowałem w pobliżu). Pewne opóźnienie związane z kłopotami z dojazdem równoważy fakt, że kuzyn z kolegą Perezem czekają na łódź. A ta się opóźnia, bo jest więcej przyjezdnych i oni zajęli wszystkie łodzie. Dostajemy ostatecznie jakiegoś laminowanego trupa łuszczącego się różnokolorowymi skorupkami farb pamiętających chyba jeszcze "komunę" z wiosłami luźno latającymi w dulkach i wątpliwej sprawności silnikiem.
Jest mgła, na "trupie" ja z kuzynem Michałem, Perez na własnej łodzi - jest na tych wodach przewodnikiem. Wypływamy w mgłę i łowimy z jakimś dziwnym brakiem przekonania. Może wpływa na to mgła i chłód, może fakt że podczas trollingu co i rusz wpadamy na jakieś mielizny. Na branie trzeba oczywiście poczekać - tu się łowi niemal wyłącznie duże szczupaki, one nie biorą jak płotki. Wiemy, że zbawienne branie może nastąpić w każdej chwili - ale często ta wiedza nie wystarcza, by obudzić ducha przygody i wyrwać wędkarza z dziwnej jakiejś apatii. W końcu gaśnie nam "najlepszy w Europie" silnik (takeśmy go sobie żartobliwie ochrzcili) i brniemy przez mieliznę "na pych"; tym razem jeszcze odpalił go nam Perez. Po krótkiej naradzie postanawiamy opuścić najbardziej uczęszczane łowisko z długim kawałem wody o głębokości do 10 metrów i płynąć jednym z kanałów na bardziej otwartą wodę. Po drodze przystajemy tu i ówdzie, obrzucamy konkretne miejscówki. Zaliczamy kontakt z około trzykilowym szczupakiem - najpierw Michał miał branie, później gadzina odprowadziła moją przynętę - stąd znamy jej kaliber. Nasze dalsze zabiegi nie przynoszą efektu i spływamy kanałem dalej, aż do miejsca gdzie z jednaj strony mamy widok na klif, z drugiej na trzcinowiska i kanały, z trzeciej na otwartą wodę.
Postanawiamy z Michałem trzymać się w pobliżu czerwonej boji, w basenie głębszej wody pięcio-siedmiometrowej. Widzimy na echosondzie przemykające większe ryby (nie ciągle, co jakiś czas) - pewnie szczupaki. Perez korzysta ze swego silnika i pływa tu i tam, trollinguje. Nasz silnik zgasł na dobre więc wybór jest jednocześnie jedynym rozsądnym wyjściem. Rzucamy, kręcimy korbami, machamy wędkami... Dość długo nic, wiatr zaczyna rozganiać mgłę, przebija się słońce kładąc na wodzie delikatny, jakby matowy blask; ożywają jesienne barwy drzew porastających klif - robi się naprawdę pięknie. W końcu Michał zgłasza rybę charakterystycznym, wędkarskim "jest!". Szybki hol i przy burcie widzimy ładnego, może trzykilowego szczupaka. Nie potrzeba nawet podbieraka. Ten "dostaje w beret", jak mówią wędkarze. Żartujemy przy tym, że "kto by chciał wracać do tak zimnej wody" (7 stopni)...
Kolejne "jest!" to znów Michał - tym razem dwukilowiec, wraca do wody. Trzecie "jest!" - ponownie Michał, co zaczyna być niepokojące. Co więcej, ryba jest wyraźnie duża, wędka ugina się majestatycznie. Pojawia się przy burcie szczupak jak noga - dosłownie, właśnie taki. Jest więcej zabawy, w ruch idzie podbierak. Mierzymy go na dnie łodzi - ma 92 cm, nowy rekord Michała. Oczywiście wypuszczamy. Czwarte "jest!" należy już do mnie. Ryba nie wydaje się wielka, ale tylko do momentu gdy ją ujrzeliśmy. Piękny, wypasiony szczupak złoto-oliwkowy. Może i metrówa! Jest trochę szarpaniny, w końcu ląduje w łodzi (w międzyczasie uwolnił się od przynęty - ale wpadł do podbieraka). Miarka pokazuje 91 cm - ale jest grubszy od michałowego. Piękny połów! Co ciekawe, miałem rybę dopiero jak pożyczyłem od Michała jego ulubioną "sielawkę" - realistyczną przynętę silikonową, na którą on łowi większość swych dużych szczupaków. Jego dwa tego dnia tez padły na sielawkę - tylko pierwszy szczupak, ten ubity, na dużego, drewnianego woblera.
Perez pływa w kółko i nic nie łowi, podobnie jak inni okazjonalni bywalcy naszego łowiska. Gdy postanawiamy wracać bierze nas na hol i kieruje się ku przystani. Na zakończenie mieliśmy jeszcze śmieszną przygodę - przeoczyliśmy nasz "zjazd" (kanał) i zabrnęliśmy w zupełnie niewłaściwe rejony tych wielkich wód. Zawracamy i płyniemy we mgle i w ciemnościach, księżyc jak postronek, jest dopiero po nowiu. Nie widać nic - ani brzegów, ani wejść do kanałów, ani trzcin - ale Perez twardo stoi na swej łodzi i płynie przed siebie - 10, 20, 30 minut... W końcu widzimy oświetlony most - jesteśmy prawie na miejscu, reszta to formalność. Sam nie wie, jak tego dokonał. A już robiliśmy psychiczne przymiarki do spędzenia nocy na małych łódeczkach zdanych na wielką wodę, w ciemnicy i we mgle...
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości