W święta nałykałem się oczywiście pierogów i czekoladek w takich ilościach, że nic by mnie nie zatrzymało w domu w "dzień trzeci" - musiałem jechać nad morze i się przewietrzyć. O siódmej wstać nie zdołałem, ale za to wstałem o dziewiątej. Zaraz się dowiedziałem od kuzyna Michała, że w Niechorzu jest straszna fala i wicher, że nie ma mowy o łowieniu na muchę, a i spinning stoi pod znakiem zapytania. Odpisałem, że dwadzieścia kilometrów na wschód lub zachód warunki mogą juz być co najmniej znośne i że trzeba jechać i tyle; ewentualnie można wylądować nawet na Zalewie Szczecińskim, gdzie przecież rybacy troć i łososia poławiają - a nawet niemieccy wędkarze na trolling mają jakieś tam wyniki. Przecież tamtejsze ryby też muszą podchodzić do brzegu i zresztą wiem, że w pewnych miejscach rybacy je łowią okresowo przy samym brzegu... No w każdym razie po tym dwudniowym "ucztowaniu" gotów byłem na wszystko, wszystko było lepsze od dalszego siedzenia w domu.
Po szybkim śniadaniu wsiadłem więc do samochodu i "na ile przepisy pozwalają" udałem się chybcikiem do Międzyzdrojów... Wysiadam, słyszę szum fal - od razu przebiegam za zabudowania i lustruję morze. Jest fala ale taka, która nie uniemożliwia całkiem komfortowego łowienia na muchę; podobnie z wiatrem - jest akurat do łowienia na muchę dla twardzieli.
Wracam do samochodu i widzę, że nadjeżdża Michał - a z nim Krzychu, nasz szczeciński znajomy - ex-rybak i legenda tamtejszego wędkarstwa. Oni również lustrują morze z zadowoleniem. Ja zaś lustruję swój sprzęt wędkarski i odrkywam, że nie zabrałem swojego ulubionego kołowrotka do morskiego spinningu - oznajmiam więc, że dziś łowię wyłącznie na muchę. Doprowadza to Krzycha do "lekkiej rozpaczy" - bo muchówki mu sie nie chciało rozkładać, ale w sytuacji gdy ja będę łowił wyłącznie na muchę takie lenistwo byłoby dla niego dyshonorem. Rozkłada spina i muchówkę; Michał zaś tylko spina. Nawet nie żartujemy w stylu "zobaczymy, która metoda będzie skuteczniejsza" - już nam sie to przejadło. Dość powiedzieć, że łowienie troci na polskim wybrzeżu to jedna wielka loteria. Pięciu pojedzie i przez dwa dni nic nie złowiz; dzień wcześniej dwóch wyskoczy na popołudnie i złowią trzy trocie i jeszcze zaliczą kilka brań; ostatni gamoń złowi niemal metrówkę łowiąc w morzu pierwszy raz w życiu; ale kilkudziesięciu wędkarzy stłoczonych na atrakcyjnych odcinkach wybrzeża z reguły łowi łącznie nie więcej, niż kilka ryb - i to jest właśnie ta loteria.
Ponarzekaliśmy więc na całe to przebieranie w stroje do brodzenia, aż się w końcu przebraliśmy i poszliśmy. W międzyczasie skonstatowaliśmy, że wielu tu dziś niemieckich dziadków - pewnie wszyscy w czasie wojny byli kolejarzami i kucharzami w kuchni polowej; przynajmniej to jest pocieszające, że mordowanie uchodzi po latach za rzecz wstydliwą - nikt się nim nie szczyci, czy w Austrii czy w Serbii - sami emerytowani kolejarze i frontowi obieracze kartofli. Dziś są mili, próbują nas zaczepiać - Krzychu im mówi, że łowimy, a jakże, "Seeforellen" - wielkie i mnóstwo!
Tradycyjna wędrówka pod wielki klif z tradycyjnymi przystankami. Łowienie, tradycyjnie, bez wielkiego przekonania - aż w końcu oddalam się nieco i włażę do wody, by ciskać muchą wokół siebie. Tu nabieram pasji i przekonania - ale niestety ryby nie współpracują. Woda zdecydowanie zmącona, ale jeszcze nie "żur" - ryba jak będzie, to weźmie. Szukam w pudełku much większych, błyszczących, jaskrawych - naturalne imitacje małych skorupiaczków dawałyby w taki dzień szanse zgoła zerowe. Szczególnie mnie przekonuje uwiązany dwa dni nazad prowokator będący wersją klasycznej muchy Mickey Finn na wielkim, morskim haku 2/0; chwila łowienia przekonuje mnie, by w przypadku much morskich wrócić jednak do wykańczania ich klejem typu super glue; z innym klejem szorstkie kamienie, często jeszcze obrośnięte pąklą, radzą sobie dość szybko...
Dochodzę do miejsca, gdzie kończy się kamienne rumowisko i zaczyna bardziej piaszczyste dno - tu muchuje się idealnie, co też uskuteczniam przez dobrą godzinę wymachów i podskoków na falach. Niestety ani brania, ani innego śladu obecności ryby - co się wszaj zdarza, jak spławy poważnych ryb sto czy dwieście metrów od brzegu - albo i tuż przy brzegu, choć trudno w to laikowi uwierzyć.
Wracam gdy już szarzeje, nabijam zbawienne dla zdrowia i dobrego samopoczucia kilometry, przy okazji podziwiając efekty pracy ostatnich jesiennych sztormów: świeże, gliniaste osuwiska, nowe, oderwane od klifu drzewa przegradzające niekiedy całą, wąską tutaj plażę, czy ponownie odsłonięte, rozległe połacie plaży pokryte otoczakami (zeszłoroczne sztormy je dla odmiany pokryły piachem).
Przy okazji rozpamiętuję historię o pięknym jaziu, którego złowił wspomniany Krzysztof podczas morskiego trociowania pod Ystad (Szwecja). Gdy ktoś woła, patrząc na zdjęcie: jaki piękny jaź! - to należy mu przybliżyć znaczenie pięknego, czeskiego słówka "pumperdentlich" znanego z prozy Oty Pavela. Ten jaź był najgorszym, co go mogło spotkać - bo łowił na muchę "za trocią", bo był pewien, że ma na wędce ładną troć... A tu jaź! Zaiste piękny - pumperdentlich! Czyli coś, co jest piękne i wspaniałe - ale też i gówno warte. Na dodatek złowił tego jazia dwa razy - za drugim razem z dziesięć metrów dalej, tyle jaź zrobił ze swoim rybim jestestwem przez kilka dni - przesunął się o parę metrów w bok.
Natomiast złowienie na muchę takiego jazia podczas muchowego polowania na jazie w jakiejś małej, nizinnej rzeczce - to jest już wyczyn piękny! A podczas muchowych połowów okoni na płyciznach Zalewu Szczecińskiego - wyczyn iście królewski! Czekam na taki fart nie mniej, niż na dobrą, morską troć złowioną na muchę.
Tym razem był jednak "pusty los".
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości