Czarny Czwartek – Gdynia 1970
—
Miałem cztery lata.
Byłem za mały,
żeby rozumieć słowa: władza, strajk, kula.
Ale wystarczająco duży,
by zapamiętać strach.
—
Stałem przy oknie.
Zimny parapet pod palcami,
oddech zostawiał mgłę na szybie.
Ulica, która znała kroki ludzi,
nagle znała tylko gąsienice.
—
Czołgi jechały wolno,
jakby miały czas na cudzą śmierć.
Żelazo sunęło po mieście,
po chodnikach, po sercach,
po moim dzieciństwie.
—
Nie krzyczałem.
Dzieci wtedy nie krzyczały —
one zapamiętywały.
—
I nagle zobaczyłem ich.
Kilku mężczyzn.
Drzwi wyrwane z czyjegoś domu,
jakby dom już nie był potrzebny.
Na nich chłopak.
Młody.
Za młody, by umierać.
Za prawdziwy, by to był sen.
—
Niósł go tłum,
a cisza była głośniejsza niż strzały.
Krew była zbyt czerwona
jak na zimowy poranek.
—
Patrzyłem.
Nie wiedziałem, że to historia.
Myślałem, że to świat.
—
Nikt mi wtedy nie powiedział,
że to się nazywa Czarny Czwartek.
Dla mnie to był dzień,
w którym okno stało się granicą,
a niewinność wyszła z domu
i już nie wróciła.
—
Dziś mam inne oczy,
ale tamten chłopiec wciąż stoi przy szybie.
Czteroletni świadek.
Bez pomnika.
Bez karabinu.
Z pamięcią cięższą
niż te drzwi,
na których niesiono zabitego.
—
Karol Badziąg
17.12.2025
Inne tematy w dziale Polityka