Prezes PiS, indagowany w Polskim Radiu przez Jacka Karnowskiego o tezy mojego artykułu „Dlaczego lubimy nie lubić Kaczyńskich”, odpowiedział krótko:
To zdumiewający sposób myślenia jak na polityka: traktować poważnie tylko opinie tych, którzy go lubią (czy też tak mu się zdaje). Problem w tym, jak się zdaje, że dla prezesa PiS kryterium oceny, że ktoś go lubi, jest bezkrytyczny zachwyt nad każdym jego słowem i posunięciem. Ostatnim człowiekiem w jego otoczeniu, który potrafił powiedzieć mu w oczy, że coś robi źle, był podobno Ludwik Dorn. Chętnych do zastąpienia go w tej roli nie widać.
Mimo iż moje opinie trudno prezesowi „analizować poważnie”, najwyraźniej zrobił to i stwierdził, że zarówno analizy psychologiczne, jak i polityczne mi „nie wychodzą”, i nawet wyjaśnił dlaczego: „bo pan Ziemkiewicz jest człowiekiem z innego niż ja środowiska i z innego niż ja pokolenia”.
To znowu coś, czego nie pojmuję. Wydawałoby się, że spostrzeżenia kogoś, kto jest z innego środowiska i innego pokolenia, powinny być dla polityka tym cenniejsze, na zasadzie świeżego oka. Tym bardziej że, zgódźmy się, pokolenie prezesa Kaczyńskiego, nie mówiąc już o jego środowisku, nie stanowi ogółu wyborców, i jeśli PiS chce wygrać wybory (po prawdzie coraz częściej można odnieść wrażenie, że nie chce), to nie ostatnią rzeczą zajmującą jego lidera powinna być próba zrozumienia, jak o różnych sprawach myśli się w innym wieku i innych środowiskach.
Publicysta nie jest po to, żeby polityk go lubił. Byłoby to wręcz niezdrowe. Ale Jarosław Kaczyński ludziom o podobnych do mnie przekonaniach zrobił swego czasu bardzo wiele nadziei. Sądzę, że choćby z tej racji winien jest mi nieco więcej uwagi, niż to okazał.