To sprawa drobna, która nie wpłynęła na wynik wyborów, ale charakterystyczna i systemowo przygnębiająca, z kilku powodów.
Najpierw krótko, o co chodzi.
Podczas kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego Waldemar Paruch, lubelski kandydat PiS-u (startował z pierwszego miejsca na liście), odbył spotkanie wyborcze w gmachu ratusza w Łukowie, łamiąc tym samym artykuł 494 ordynacji wyborczej. Oto pełna treść tego artykułu:
Art. 494. § 1. Kto, w związku z wyborami, prowadzi agitację wyborczą:
1) na terenie urzędów administracji rządowej lub administracji samorządu terytorialnego bądź sądów,
2) na terenie zakładów pracy w sposób i w formach zakłócających ich normalne funkcjonowanie,
3) na terenie jednostek wojskowych lub innych jednostek organizacyjnych podległych Ministrowi Obrony Narodowej lub oddziałów obrony cywilnej bądź skoszarowanych jednostek podległych ministrowi właściwemu do spraw wewnętrznych,
4) w lokalu wyborczym lub na terenie budynku, w którym lokal się znajduje
- podlega karze grzywny.
§ 2. Tej samej karze podlega, kto prowadzi agitację wyborczą na terenie szkół wobec uczniów.
Jak widać, przy gmachach administracji rządowej, samorządu terytorialnego lub sądów (punkt 1.) nie ma znaczenia, czy agitacja odbyła się w godzinach urzędowania czy po godzinach, gdy już nie ma obawy, że agitowani będą pracownicy tych urzędów, co mogliby potraktować jako formę nacisku, tym bardziej, gdy burmistrz jest z tej samej partii, co agitujący kandydat.
Nawet w środku nocy, gdy gmach stoi pusty, też nie wolno. Koniec, kropka. Bo na przykład w szkołach (paragraf 2.) wolno agitować, byle nie wobec uczniów.
Sprawa jest więc prosta jak drut, a wina Waldemara Parucha – oczywista.
Ale nie dla samego Waldemara Parucha, jego obrońcy i dla Dariusza Szusteka, owego burmistrza, który jest jednocześnie szefem miejscowych struktur PiS-u i był organizatorem tego spotkania.
Burmistrz Szustek bronił się tak: „Spotkanie odbyło się po godzinach pracy urzędu i nikt nie agitował wśród urzędników. Jeśli policja uznała jednak, że przekroczyliśmy prawo, to ktoś zostanie ukarany. Może to być mandat albo pouczenie, więc nie ma się czym przejmować. Przecież jak pojedziemy rowerem po chodniku, to też złamiemy prawo. Raz zapłacimy mandat, a jeszcze częściej nie”.
Widzimy więc, że burmistrz po pierwsze nie zna prawa, po drugie bagatelizuje wagę naruszenia prawa („więc nie ma się czym przejmować”).
Jeszcze bardziej kuriozalna była linia obrony Waldemara Parucha. Albo udawał głupiego, albo rzeczywiście jest taki głupi. Żadna z tych możliwości nie świadczy o nim dobrze.
Otóż Waldemar Paruch usiłował przekonać sąd, że nie zdawał sobie sprawy z tego, że znajduje się na terenie ratusza, bo nigdy wcześniej nie był w Łukowie, a budynek „nie wydawał się być urzędem”!
Przebieg rozprawy dowiódł, że chodzi o tę pierwszą możliwość: Paruch tylko udawał idiotę, zachowało się bowiem nagranie jego słów: „Tutaj czas pracy urzędu się zakończył”.
Paruch wiedział więc, że jest w budynku urzędu, ale najwyraźniej też nie znał kodeksu wyborczego, by myślał, że po godzinach pracy można agitować.
Czas na pointę: Waldemar Paruch jest politologiem, doktorem habilitowanym nauk humanistycznych w zakresie nauki o polityce i profesorem nadzwyczajnym, wykładowcą na uniwersytecie.
Dotąd najsłynniejszym politologiem, który zasłynął z rażącej ignorancji był Robert Biedroń, który nie wiedział, co to jest konwent seniorów w Sejmie (myślał, że chodzi o najstarszych posłów). Profesor Paruch w tym wyścigu głupoty pokonał go o kilka długości stadionu.
Rżnięcie głupa czasami jest taktyką skuteczną. Coś mi się jednak wydaje, że zbyt wielu polityków PiS-u robi to jednak nie tyle ze świadomego wyboru, co z konieczności.
Jerzy Skoczylas
Inne tematy w dziale Polityka