Dzisiejszy „Dziennik” zamieszcza felieton Marka Kondrata pt. „Bracia Kaczyńscy może nie potrzebują Europy. Ale ja tak”. Autor jest eksaktorem. Zrezygnował z aktorstwa, bo ponoć kino nie jest już kinem, ale pojawia się jako aktor w reklamach (to jest dopiero kino! Minimum wysiłku, maksimum zysku).
Kondratowi chodzi o to, że najpierw Jarosław, a teraz Lech Kaczyński „robi wszystko, byśmy jako pierwsi odrzucili Traktat z Lizbony, który właśnie nam najbardziej mógł się przydać”. Pal sześć (w tym miejscu) Kaczyńskich. Ważny jest ich dawny kolega z podwórka.
Z tekstu pana Marka wynika, że jemu samemu Traktat Lizboński potrzebny jest do swobodnego przekraczania granic, tudzież smakowania wina: „Jest dla mnie wielką radością, że zajmując się tym, co lubię – winem – mogę swobodnie podróżować po Europie. Ta Europa nauczyła mnie, że wino jest ciszą i spokojem. Tam nie trzeba rozmawiać z ludźmi o polityce, bo oni od wielu lat nie muszą się już tym zajmować”. Cóż za idylliczna wizja Europy, której obywatele siedzą, piją wino, lulki palą, spojeni w jedno braterską miłością i bezgranicznym oddaniem idei Schumana. Wizja, której znowu zagrażają polskie upiory polskich bliźniaków.
Doprawdy, nie wiem jakie miejsca w Europie pan Marek nawiedza, gdzie i z kim pije wino. Gdzie są ludzie, z którymi nie trzeba dyskutować o polityce? Prawdopodobnie, podobny styl życia znaleźć można w każdym zakątku Europy, nie wyłączając Polski. Jeśli tylko szuka się podobnego stylu życia. Zawsze znajdą się ludzie i miejsca. Wiele podróżowałem po Europie, ale takiego powszechnego raju, jaki sobie wyśnił pan Marek, nie spotkałem. Przeciwnie, Europa kojarzy mi się z żywym konfliktem idei i wartości, konfliktem, który dąży do pewnej wyższej syntezy zwanej - niech będzie - duchem Europy. „Z tego, co różne najpiękniejsza harmonia”, napisał Heraklit. I tym dla mnie jest Europa. Nie kojarzy mi się z ciszą, spokojem i dionizyjską radością życia.
Chciałem zwrócić panu Markowi uwagę, że tej dziecinnej, naiwnej, wręcz głupiutkiej wizji Europy nie jest potrzebny do szczęścia Traktat Lizboński. Czy do radości życia nie wystarczy Schengen? Czy nie wystarczy „wolność od” granic? Wsiada taki pan Marek do samolotu byle jakiego, leci powiedzmy do Nicei, a tam w pięciogwiazdkowym hotelu zamawia południowe czerwone. I cieszy się Europą. A po cóż mu do tego Traktat Lizboński? Śmiem twierdzić, że przeszkadzają mu raczej Bracia, którym ponoć przeszkadza Traktat. Dla kogoś, dla kogo wino jest najważniejsze, do niczego nie jest potrzebna makulatura z Lizbony.
Dla mnie Marek Kondrat jest typem człowieka, który wciąż nie dorósł do idei Europy. Kojarzył ją zawsze z dobrobytem materialnym, a kiedy już sam zakosztował tego dobrobytu, poczuł się w pełni Europejczykiem. A że miał również wyższe wykształcenie, to zrobił się na Europejczyka „jak tralala”. Tyle, że dla niego Europa to coś w rodzaju hedonistycznej mrzonki wspólnej konsumpcji winnego nektaru.
To nie jest wizja Kaczyńskiego, czy Sadurskiego – to jest wizja - pardon! - wykształciucha. Marek Kondrat, który niegdyś zagrał w uwłaczającym dla polskiego inteligenta filmie „Dzień świra”, a swoją ewolucję twórczą zakończył w filmach reklamowych, pojawia się co jakiś czas w roli sławy-autorytetu. Tym razem obrońcy Traktatu Lizbońskiego i Europy przed Bliźniakami.
Inne tematy w dziale Polityka