Zdarzenie, które chcę tu opisać jest prawdziwe. Jednak przez wiele lat, myśląc o nim, zastanawiałem się, czy czasami nie było ono dziełem mojej wyobraźni. Czy nie chciałem mojemu wyjazdowi z Polski dopisać symboliki. Ale wszystko było prawdą – za każdym razem przed moimi oczyma widziałem tego samego człowieka, tak samo ubranego, i te same twarze ludzi, którzy obok nas przechodzili. I ten ponury deszczowy dzień.
Deszcz kropił od rana. Był z gatunku tych najgorszych, które nie przejdą w ulewę, ale też nie odpuszczą. Pożegnałem się z przyjaciółmi w SPATiFie, był nastrój stypy, nawet wódka nie wchodzila. Władysław Komar, późniejszy mistrz olimpijski, mówil do mnie:
- Julo, nie wyjeżdżaj, przechowam Cię w szafie...
Był wrzesień 1969. W kieszeni kurtki miałem t.zw. Dokument Podróży, upokarzający PRL-owski "paszport "dla podróży w jedną stronę, będący naruszeniem wszystkich konwencji międzynarodowych.Przy pomocy tego dokumentu można było opuścić Polskę i udać się na Zachód, ale nie można było wrócić. I jeśli w tamtym czasie wielu Polaków chętnie by nawet z takiego dokumentu skorzystało, byleby uciec od PRL-owskiej rzeczywistości, to dla nas był on świadectwem wygnania a nie wyboru.
Stałem na ulicy Waryńskiego i czekałem na autobus LOT'u, przewożący pasażerow na Okęcie, skąd samolotem wracałem do rodziny we Wrocławiu, a kilka dni później wraz z rodzicami i młodszym bratem wyruszaliśmy do Danii.
Miałem dużo czasu, rozglądałem się wokoło. I wtedy zobaczylem tego mężczyznę.
Stał i niecierpliwie spoglądał na zegarek. Przyjrzalem mu się raz, potem drugi
ukradkiem, gdy patrzył w inną stronę. Nie bylo watpliwości: to był On.
Byłem gotów odwrócić wzrok, jakby tylko spojrzał na mnie. Bałem się, że
nasze spojrzenia przypadkowo się spotkają, a ja nie będę miał śmiałości
spojrzeć MU w oczy, tak, jak ofiara boi się spojrzeć w oczy swojemu oprawcy.
Szybko namacałem w kieszeni mój zbawienny dokument. – Czego się boję?
Co mi może zrobić? Przecież opuszczam Polskę, opuszczam legalnie.
Jednak głos wewnętrzny podpowiadał inny scenariusz: - Kretynie! Zamknie cię razem z twoim szmatławym dokumentem. To ON go wymyślił, więc ON go tobie zabierze.
Oblałem się potem. Popatrzyłem ostrożnie w jego kierunku. Stał wtulony w kołnierz
krótkiego paltociku (Skromny, psia krew – pomyślałem. Jak wygląda w mundurze generalskim?), deszcz kropił na niego tak samo, jak na mnie. To, przynajmniej, mieliśmy wspólne w tej chwili. Wyraźnie czekał na kogoś. W ręku trzymał teczkę. Dużo bym dał, by się dowiedzieć, co w niej jest. Ale co mi tam. Najważniejsze, że mój
dokument znajduje się u mnie w kieszeni, a nie w jego teczce.
- Uspokój się – powiedzialem do siebie. Co on ci może zrobić? Jesteś
nikim w jego oczach, nie jesteś dla niego dostatecznie ważny dostojny, żeby być jego wrogiem.
Racjonalne – pomyślałem i tym razem śmiało spojrzałem w jego kierunku .
Nadal stał wtulony, ale przejechał po mnie wzrokiem. Tak, jak przejeżdżamy
wzrokiem ludzi, jadąc schodami ruchomymi w centrum handlowym. Szybko i
obojętnie.
Podjechała Wołga. Wyskoczył z niej szofer, przeszedl na drugą stronę i otworzył drzwi: - Panie generale, przepraszam, jak Boga kocham...
Coś odburknął, nawet nie słyszałem, co. Wsiadł do samochodu, który ostro ruszył z miejsca i za chwilę zniknął.
Odetchnąłem.
Stałem około dziesięciu minut obok Mieczysława Moczara.
Było to moje pożegnanie z Polską...
Wspominał: Juliusz Pilpel