Żył se u nos na wsi taki cwaniaczek, twórca transcendentalnej redukcji fenomenologicznej i tezy o niepoznawalności noumenów, genialny umysł radziecki, Kant Immanuel, urodzony w Kaliningradzie, znaczy się filozof radziecki. Baby ni mioł to i mu się pod deklim lasowało, a i na deklu tyż nie bardzo, bo w takij peruce śmiszny chodził. Chociaż mnie ksiundz gadoł, że chociaż on rusek, to ón luter beł.
Straśnie całą wieś wkurzoł, bo lubił dużo gadać i w ogóle taki dziwolóng. I zabrało się dwóch rosłych chłopa, Stachu Ciągło i Józek Porymba, co by dziwolóngowi manto spuścić, bo ino gada i szpanuje swoją wiedzą, ważniak jedyn.
Zaczaili się nad niego w krzakach, za rzykom, Stachu wzion w łapy śtachete, co by nią przyfanzolić, patrzom, idzie. Idzie i gada do siebie:
-
Sądy…
-
Pewnie ma jakómś sprawę w sundzie – pomyśloł Stasiek
-
syntetyczne…
Tu już Stachowi śtacheta z łap wypadła, bo ón róźne sundy znoł: i sund kapturowy i rejonowy, łokryngowy, najwyzsy, łostatecny a nad tym syćkim jeszcze Trybunał Konstytucyjny, ale zeby syntetycny? Pewnie, że tych syntetyków to teraz coraz wincy: i steropian do łocieplania budynków i flaki do kiełbasy, ale całe sundy? No ale może u lutrów jest inacy.
-
…A priori
-
A co? - spytoł Stachu, bo już śtachety ni miół i cała konspiracyja nie miała sensu.
Kant odwrócił się w jego stronę, podrapał po peruce, zastanowił chwilę i odpowiedział:
-
Najprościej tłumacząc, „a priori” to znaczy, że nie trzeba udowadniać.
Piersy raz widzieli my tego Kanta z bliska. Gymbe mioł pociągłą jak u qnia, wypasióny nie był, od razu widać, że rusek.
Stachu pobiegł zaro z całą sprawą do sołtysa, bo ni mógł pojuńć, ze taki Kant nicego nie musi udowadniać w sundzie. Sołtys tyż ni mógł tego pojuńć, ale tak pedzioł:
-
Słuchejta chłopy, moja rodzina sołtysuje tu z dziada, pradziada, pojedziemy pekałesym do powiatu, do sundu, ja jezdem osoba urzyndowa, sołtys, spytom się syndziego, ón mi łodpowi.
Jak uradzili, tak zrobili. I sołtys się pyto, jak to jest, że w sundzie nie trzeba udowadniać, że jak ón dostoł spadek po ciotce, to mioł w sundzie sprawe i musioł udowadniać, że mu się spadek należy, a u nos jezd taki co nie musi, Kant się nazywo.
-
A u Kanta nie trzeba, odpowiedzioł syndzia.
-
To pan syndzia go zno?
-
A pewnie, że znam.
Sojrzeli my się jedyn na drugiego i zrozumieli: Nawet syndzia się Kanta boi. Musi być z niego niezły kanciarz i cwaniaczek. Lepi z nim nie zadzierać. Dali my tedy Kantowi spokój, ale i tak ludziska wiedz↓m, że Kant to kanciarz.
Komentarze