Propozycje Merkel i Sarkozy’ego ze szczytu w Paryżu nie idą tak daleko, jak wymaga tego sytuacja. Wzmocnione zarządzanie, czyli to, co nazywa się rządem gospodarczym strefy euro, zostanie zrealizowane, nie stanowi jednak rozwiązania kompleksowego.
Załamanie się unii monetarnej krytycy integracji europejskiej przewidzieli już 20 lat temu. Jest tak, ponieważ unii monetarnej musi towarzyszyć ekonomiczna – tymczasem tego drugiego elementu zabrakło. Próby narzucenia pewnych reguł koordynacji makroekonomicznej w postaci tak zwanych kryteriów konwergencji z Maastricht, określających m.in. pułap zadłużenia, nie były respektowane. Dzisiejszy postulat rządu gospodarczego zmierza więc w istocie do tego, żeby takie rozwiązania realnie wdrożyć. To zjawisko pozytywne, z drugiej jednak strony propozycje francusko-niemieckie pozostają w kręgu podejścia, zgodnie z którym nałożenie na siebie dyscypliny finansowej należy pozostawić w gestii poszczególnych państw. Takie założenie stoi w konflikcie ze stanowiskiem Parlamentu Europejskiego, który domaga się automatyzmu sankcji. Nie ma zatem pewności, że nastąpi powstrzymanie zadłużania i łamania reguł stabilizacji makroekonomicznej.
Odpowiedni proces dostosowawczy mogłaby wyzwolić decyzja o uwspólnotowieniu polityki budżetowej państw członkowskich. Szłoby za nim uwspólnotowienie długu w postaci euroobligacji, czyli ponoszenie konsekwencji długów jednych państw przez inne, uzupełnione rzecz jasna drugim koniecznym komponentem, czyli uwspólnotowieniem polityki wydatkowej i narzuceniem dyscypliny. Na taki krok nie ma jednak dzisiaj powszechnej zgody. Początkiem nowego zarządu gospodarczego jest tak zwany semestr europejski – udostępnianie przez państwa członkowskie swoich budżetów Komisji Europejskiej do wglądu. Ta metoda nadal ma jednak charakter wyłącznie perswazyjny.
W ten sposób UE znajduje się w połowie drogi. Istnieje co prawda świadomość, że rozwiązania głębiej integrujące, przez niektórych określane jako „federalistyczne”, są potrzebne. Nie postępuje za nią jednak wola polityczna na poziomie państw narodowych. Uważam jednak, że do głębszych zmian ostatecznie dojdzie, gdyż koszty rozpadu strefy euro byłyby ogromne. Nie można natomiast być dziś pewnym, czy nikt z niej nie wyjdzie. Wyłączenie Grecji samo w sobie nie spowodowałoby szczególnie poważnych konsekwencji, przeciwnie – mogłoby mieć nawet pewne znaczenie ostrzegawcze. Moja obawa dotyczy natomiast efektu domina. Po wyjściu ze strefy euro jakiegokolwiek państwa, rynki finansowe będą testowały następne najsłabsze ogniwo, potem kolejne i tak dalej. Takie testowanie dotarło aż do Francji, czego jeszcze kilka tygodni temu nikt sobie nie wyobrażał. Przyjęta obecnie strategia polega zatem na obronie pierwszych szańców, czyli w chwili obecnej Grecji.
Warto jednak zaznaczyć, że rynki finansowe wymuszają dalszy postęp procesu integracji, i to nie tylko ekonomicznej. Nie dajmy się zwieść terminowi „rząd gospodarczy” – rząd, który kształtuje politykę społeczną, podatkową czy emerytalną, podejmuje decyzje polityczne. Pozycja państw narodowych w układzie ustrojowym UE nie jest dostosowana do wymogów rynku i potrzebuje zmiany. Istnieją dwa możliwe kierunki przekształceń. Zgodnie z pierwszym, kompetencje kontroli wydatków na uwspólnotowionym poziomie europejskim mogłyby przejść w ręce Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego. Takie rozwiązanie, nie posiadające zgody państw członkowskich, wymagałoby dobudowania nowego, wzmocnionego piętra demokracji na poziomie unijnym.
Drugie wyjście, bardziej technokratyczne, polegałoby na stworzeniu Europejskiego Funduszu Walutowego, który wymuszałby zdrową politykę fiskalną na państwach narodowych, pożyczając im pieniądze na bardzo rygorystycznych warunkach. Taka sytuacja miała miejsce w Polsce, gdy wprowadziliśmy program sanacyjny „pod rządami” Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Niniejsza strategia łączy się jednak z pytaniem o legitymację demokratyczną.
Specyfika obecnej sytuacji polega na tym, że nałożyło się na siebie 5 kryzysów: zadłużenia, strefy Schengen, libijski, zdolności militarnych Unii oraz polityki sąsiedztwa na południu i wschodzie. Sprawia to, że znalezienie rozwiązania jest szczególnie trudne. Prawdopodobieństwo, że Unia nie poradzi sobie z kryzysem zadłużania jest nikłe, z tego względu, że koszty rozpadu strefy euro przekraczałyby koszty ratowania gospodarek Południa, czyli Grecji, Portugalii, Włoch i Hiszpanii. Co do impasu wielopłaszczyznowego, sądzę, że Unia Europejska wyjdzie z niego wzmocniona. Przekonanie to opieram jednak na ogólnych prawidłach procesu integracji europejskiej – w przeszłości kryzysy wywoływały zmiany adaptacyjne – nie zaś na obserwacji dzisiejszej sytuacji, która, przyznaję, wygląda dość dramatycznie.
* Jacek Saryusz-Wolski, polityk Platformy Obywatelskiej, od 2004 roku poseł do Parlamentu Europejskiego, były przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych. Od 1991 do 1996 r. pełnił funkcję pełnomocnika rządu ds. integracji europejskiej. W 2000 roku został powołany na stanowisko szefa Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej. Był jednym z głównych uczestników negocjacji przed wejściem Polski do UE.
** Tekst ukazał się jako część Tematu Tygodnia w numerze 137 (34/2011) "Kultury Liberalnej" z 23 sierpnia 2011 r.
Inne tematy w dziale Polityka