Tydzień temu Berlin odetchnął z ulgą. Po przygotowywanej długo akcji policji udało się ująć roznosiciela gazet, który miał na koncie niemal tuzin podpaleń klatek schodowych w zamożnej dzielnicy Prenzlauer Berg. Podkładając ogień pod dziecięce wózki i kosze z makulaturą, chciał dać wyraz swojej nienawiści do „bogaczy” i „japiszonów”. Owszem, tu i ówdzie auta płoną dalej, ale obywatele poczuli się nieco spokojniej. Państwo działa.
Na tle tego, co działo się ostatnio na ulicach londyńskich miast i centralnych placach Madrytu czy Aten, niemieckie perypetie są – mimo indywidualnych dramatów mieszkańców zaatakowanych kamienic lub właścicieli aut – niewinną igraszką. Agresja skrajnie lewackiego marginesu (nie tylko w Berlinie, lecz także na przykład w hamburskim Schanzenviertel) ma tu zresztą długą tradycję, trudno więc wpisywać ją w ogólnoeuropejski kontekst społecznych rozruchów. Lista powodów, dla których Niemcy wyglądają na tle swoich sąsiadów jak wyspa szczęśliwości, jest długa. W tym roku po raz pierwszy od końca lat 90. dochody i zadowolenie z sytuacji materialnej wzrosły we wszystkich warstwach społecznych. Ożywienie gospodarcze ostatnich lat (z wyjątkiem fatalnego 2008 roku) przyniosło efekty. Bezrobocie spadło do niepamiętnego poziomu, który Hiszpanom czy Grekom wydaje się jak z kosmosu. Inaczej niż w Anglii sieć państwa socjalnego jest w miarę gęsta. To samo dotyczy instytucji społeczeństwa obywatelskiego, niezliczonych towarzystw, klubów, inicjatyw lokalnych, których rola w utrzymaniu spójności społeczeństwa jest nie do przecenienia. W odróżnieniu od Francji czy Wielkiej Brytanii gettoizacja w wielkich miastach jest zjawiskiem zdecydowanie medialnym, opisywanym głównie przez krytyków „fiaska multikulturalizmu” à la Sarrazin, nie zaś zjawiskiem, które na większą skalę dałoby się zaobserwować w rzeczywistości. Wreszcie: nienawiść do państwa i policji nie jest paliwem radykalizacji protestu w jakimkolwiek stopniu przypominającym kraje słynące z brutalności organów porządku.
Mieszanka potrzebna do wywołania społecznego buntu na miarę tych, jakie obserwujemy w innych krajach, nie jest w Niemczech tym samym gotowa. Wielu składników po prostu brakuje albo są obecne w ilościach homeopatycznych. Ten obraz Niemiec nie jest zresztą zbyt zaskakujący. Niskie napięcia społeczne, względnie nieduże różnice dochodów, szeroka warstwa średnia działająca jak kotwica stabilności – to wszystko przez całe dekady było znakiem firmowym „reńskiego kapitalizmu”. Zaś jego obietnice bezpieczeństwa socjalnego i możliwości awansu trwale zapisały się w niemieckim „kodzie kulturowym”. Ale twierdzenie, że brak hord plądrujących sklepy w Hamburgu czy Monachium jest świadectwem trwałości tego modelu społeczeństwa, byłoby nieporozumieniem. Przeciwnie: Niemcy znajdują się dzisiaj w fazie kryzysu społecznego, który pod niektórymi względami o wiele mniej ustępuje innym krajom niż sugerować mogłyby obrazki z niemieckich miast.
„W społeczeństwie gotuje się” – mówił mi jeszcze przed wyborami 2009 roku znany politolog Franz Walter. Koniunktura ostatnich dwóch lat niewątpliwie obniżyła temperaturę, nie doszło do stanu wrzenia, ale źródła fermentu nie zniknęły. Składa się na niego kilka procesów, które spotykamy także w innych krajach. Ale w niemieckim „narodzie socjalnym” (Sozialnation), gdzie konsensus społeczny i poczucie sprawiedliwości cenione są szczególnie, postępowanie protestujących odbierane jest jako podważające fundamenty, na których opiera się funkcjonowanie wspólnoty.
Po pierwsze, mit (względnej) równości materialnej pękł. Według OECD Niemcy są krajem, w którym przepaść między bogatymi a biednymi rosła w ostatnich dziesięciu latach szybciej niż w jakimkolwiek innym kraju rozwiniętym. Po drugie, o ile „reński kapitalizm” cechował się wysokimi standardami bezpieczeństwa pracy, o tyle dzisiejsze realia są tego przeciwieństwem. Niemcy ograniczyły wprawdzie bezrobocie, ale za cenę powstania ogromnego, największego w Europie, sektora pracy niskopłatnej. Groźba deklasacji, wypadnięcia z „normalnego” rynku pracy i znalezienia się najpierw w sferze pracy niechronionej, a potem może na bezrobociu (czyli osławionym Hartz IV), jest zjawiskiem, które dzisiaj w bodaj najbardziej znaczący sposób wpływa na relacje społeczne. To właśnie trzecie zjawisko określające parametry kryzysu: warstwa średnia, na której opiera się stabilność społecznego i demokratycznego porządku, znajduje się, o czym świadczą liczne badania, w stanie głębokiego zaniepokojenia i lęku przed przyszłością. To źródło napięć, które dzisiaj widoczne są nie w ulicznych bijatykach, lecz także w sporach rozgrywających się na innych arenach. Jeden przykład to szkolnictwo. Opór przed reformami systemu szkolnego, które miałyby na celu wyrównanie szans uczniów z rodzin zamożnych i biednych, to klasyczny przypadek konfliktu społecznego nowego rodzaju. Zagrożone degradacją warstwy średnie bronią stanu posiadania i własnych przywilejów. Społeczne doły domagają się tymczasem swoich praw i udziału w społeczeństwie awansu: niesprawiedliwy, sprzyjający „lepiej urodzonym” system szkolny stoi temu na przeszkodzie.
To bowiem czwarty element niemieckiej układanki: obietnica awansu społecznego, tak ważna dla wcześniejszych pokoleń i społecznego morale, jest dzisiaj iluzją. Niemcy są krajem o jednym z najniższych wskaźników mobilności społecznej w Europie, to znaczy kariery dzieci w ogromnym stopniu zależą od pozycji społecznej rodziców. Po piąte wreszcie, to wszystko wiąże się z przesunięciem kategorii moralnych: wcześniej ludzie stojący niżej w hierarchii społecznej cieszyli się – jako robotnicy czy rzemieślnicy – elementarnym szacunkiem warstw wyższych lub średnich. W warunkach, kiedy chodzi o dostęp do kurczących się dóbr i stanowisk, nastrój zrobił się inny. Szczególnie w niepewnych swego warstwach średnich pogarda dla „looserów” ze społecznej podklasy (w tym także imigrantów) jest formą odgrodzenia się i zaznaczenia swojej etycznej przewagi. Tyrada Sarrazina przeciwko nierobom, leniom i rodzącym tylko dziewczynki w chustach muzułmanom doskonale trafiła w nerw tego podskórnego „postępowego rasizmu klasy średniej” (Jörg Lau).
Ten krótki opis brzmieć może znajomo: czy wiele różni się on bowiem od analizy tego, co dzieje się w Anglii, Francji czy Holandii? Niemiecka normalizacja ostatnich w 20 latach ma także tę niezbyt powabną stronę, że kryzys socjalny i erozja liberalno-demokratycznego konsensusu nie omijają także republiki berlińskiej. I tak jak nie należy lekceważyć siły i znaczenia obecnych w dalszym ciągu stabilizatorów społecznej równowagi, tak też nie należy ulegać złudzeniu, że przypadki Anglii czy Hiszpanii są specyficznymi, lokalnymi wybrykami. Dzisiaj przesłanki, na których zbudowano dobrze prosperujące przez dekady społeczeństwa zachodnioeuropejskie, znalazły się w najgłębszym w historii kryzysie. Wbrew pozorom Niemcy bardziej są, niestety, potwierdzeniem tej tezy, niż chlubnym wyjątkiem od reguły.
* Piotr Buras, publicysta „Gazety Wyborczej”. We wrześniu ukaże się jego książka „Muzułmanie i inni Niemcy. Republika berlińska wymyśla się na nowo” (Wydawnictwo Sic!).
** Tekst ukazał się jako część Tematu Tygodnia w nr 138 (35/2011) "Kultury Liberalnej" z 30 sierpnia 2011 r.
Inne tematy w dziale Polityka