Krzysztof Izdebski
Polskie partie: ogromna buta i satysfakcja z przechytrzenia przeciwnika
Zjawisko nieoglądania się na społeczeństwo, z którym mamy do czynienia w wypadku noweli do ustawy o dostępie do informacji publicznej, nie jest domeną jednej, specyficznej partii. Jest raczej domeną partii (przy) władzy – niezależnie, czy ma ona większość w Sejmie, czy też w radzie gminy. Zjawisko to cechuje przede wszystkim ogromna buta i widoczna satysfakcja z przechytrzenia przeciwnika. Skrajnym przykładem tego były oklaski po przegłosowaniu przez sejm słynnej już poprawki senatu.
Zacznę od mojego ulubionego cytatu odnoszącego się do opisu demokracji typu „Schumpeteriańskiego”, doskonale obrazującego sytuację, w której postawiły nas rząd, sejm i senat. W „Zasadach polityki” Benjamin Constant pisał, że „gdy ktoś pozwoli sobie na wyrażenie jakiejś wątpliwości co do cnót rządu, [władze] z oburzeniem je odrzucają, tłumacząc, że przecież rząd jest z wyboru ludu. Zatem w tej kwestii lud jest ich zdaniem nieomylny. Ale kiedy domagamy się dla tego samego ludu prawa do decydowania o własnych interesach i wyrażania własnych opinii, twierdzą, że to należy do rządu”. Platforma Obywatelska nie ustrzegła się owego błędu. Co gorsza, zmiana wprowadzona w ostatniej chwili przez PO nie jest aż tak kontrowersyjna, jak sposób, w jaki przedstawiciele rządu i partii rządzącej tłumaczą jej potrzebę społeczeństwu.
Autor poprawki senator Marek Rocki oraz odpowiedzialny za przygotowanie nowelizacji minister Michał Boni oraz minister w Kancelarii Prezydenta Sławomir Nowak zgodnie twierdzą, że społeczeństwo nie zrozumiało, o co w tej poprawce chodzi, i na różne sposoby tłumaczą powody jej wprowadzenia. Senator Rocki dodaje, że dzięki tej poprawce będzie wiadomo więcej o gospodarowaniu mieniem, bo ograniczenie jest tylko czasowe, a gdyby uznać to ograniczenie (tak jak do tej pory) za informację niejawną, pozostałaby nią na zawsze – jeśli ktoś utajni informację, to po jego odejściu z urzędu nikt inny nie będzie mógł jej udostępnić. Nie wiem, czy takie twierdzenie wynika z niewiedzy senatora, czy z jego buty, jednak szczerze wątpię, by senator od dwóch kadencji nie wiedział, na czym polega klasyfikowanie informacji niejawnych. Chyba więc jednak chodzi o to drugie.
Michał Boni, podczas konferencji poświęconej wolności w Internecie, jako sukces rządu przedstawił określenie granicy między dostępem do informacji a potrzebą ochrony interesów państwa, podsumowując – wbrew faktom – że w rezultacie tego nastąpiło rozszerzenie dostępu do informacji w Polsce. Natomiast Sławomir Nowak powołał się na opinię – anonimowych, jak dotychczas – konstytucjonalistów (o ich nazwiska od tygodnia bezskutecznie zabiega Ewa Siedlecka), którzy zapewnili prezydenta, że przepis jest konstytucyjny. Kropkę nad „i” postawił w sobotę 24 września prezydent Bronisław Komorowski, który mimo ogromnej liczby protestów podpisał nowelizację ustawy. Takie jego prawo, lecz jego komentarz, mówiący iż „w dotychczasowej debacie nie pojawiły się dotąd żadne opinie znanych konstytucjonalistów, które kwestionowałyby konstytucyjność rozwiązań zawartych w ustawie”, jest – tak jak przywołanych wyżej osób – wyrazem ogromnej buty i zaklinania rzeczywistości. Kogo prezydent uznaje za „znanego konstytucjonalistę”? Kto miał takie opinie zamówić – społeczeństwo?! Cały proces pokazał, że społeczeństwo nie dość, że nie rozumie działań władzy, to jeszcze nie jest w stanie sprostać jej oczekiwaniom i „zorganizować” na jej potrzeby opinii znanych konstytucjonalistów.
Przy tej okazji przypominają mi się różne przypadki trafiające do Pozarządowego Centrum Dostępu do Informacji Publicznej. Jednym z nich była odmowa lokalnemu dziennikarzowi prawa do nagrywania sesji rady miasta, mimo że gwarantuje mu to art. 61 ust. 2 Konstytucji. Radca prawny urzędu poinformował dziennikarza, że ten powinien się poduczyć, bo przecież każdy wie, że konstytucji w Polsce nie stosuje się bezpośrednio. Bardzo trudno było przekonać samego dziennikarza, że racja jest po jego stronie – wedle jego słów: „przecież urząd by tak nie kłamał”. Rządząca biurokracja lepiej czuje się, gdy jak najmniej osób wie o jej działaniach. Jestem skłonny uwierzyć, że nie wynika to ze złośliwości, a raczej z poczucia „mesjanizmu”: wybraliście nas, sondaże w dalszym ciągu dają nam wysokie poparcie, więc zajmijcie się obywatelu swoimi sprawami, bo na tym, co my robimy, się nie znacie. Politycy doskonale zdają sobie sprawę, że dzielenie się ze społeczeństwem wiedzą o mechanizmach działania państwa czy gminy oznacza oddanie temu społeczeństwu fragmentu swojej władzy. Zamiast uznawać to za wartość demokracji, politycy – jak się wydaje – uznają to za osłabienie swojej pozycji (kosztem nieracjonalnych obywateli).
Potwierdza to słuszność opinii Milovana Djilasa o biurokracji, która alienuje się od reszty społeczeństwa. Ale przestrogą dla Platformy Obywatelskiej i innych partii władzy może być jednak inna część teorii biurokracji, a mianowicie, że nie jest to klasa niezależna – nie może ona egzystować bez reszty społeczeństwa. Tej lekcji, tuż przed wyborami, Platforma najwyraźniej nie odrobiła. Czyżby zamiast partią typu „catch all”, była raczej partią „discourage all”?
* Krzysztof Izdebski, członek Stowarzyszenia Liderów Lokalnych Grup Obywatelskich. Ekspert Pozarządowego Centrum Dostępu do Informacji Publicznej.
** Tekst ukazał się w Kulturze Liberalnej z 27 września (nr 142) w ramach Tematu TygodniaNowela ustawy o informacji publicznej. Czyli (nie)smak polskiej demokracji (nie)obywatelskiej.Więcej tekstów - CZYTAJ TUTAJ
Inne tematy w dziale Polityka