Kacper Szulecki
Tu nie będzie rewolucji
Kilka lat temu, motywowany dzielonymi z kolegami ze studiów fascynacjami skandynawskim modelem gospodarki, napisałem do Immanuela Wallersteina, pytając, czy widzi w fińskim sukcesie szansę na poprawę perspektyw rozwojowych globalnych peryferii. Odpisał tyleż szybko co krótko: „Żeby ktoś był Finlandią, ktoś inny musi być Bangladeszem”. Problem w tym, że chcemy raczej być Finlandią, w skali światowej i w skali gospodarki narodowej. Tak jak w zabawach na podwórku nikt nie chciał być Niemcem, tak w życiu jakoś nikt nie pali się, by być Bangladeszem. W tym leży sedno współczesnego problemu, przeciw któremu protestują – zarazem go powodując – „oburzeni”. W Polsce jednak młodzi ludzie nie wyjdą raczej masowo na ulice. Może dlatego, że wielu z nich wciąż pamięta czasy, gdy bliżej nam było do Bangladeszu, a część wciąż ma nadzieję, że kiedyś możemy zostać Finlandią.
Widmo krąży nad światem
Trudno oprzeć się wrażeniu, że coś wisi w powietrzu, że oto na naszych oczach rozgrywa się kolejny „moment transnarodowy” – podobny do tego z przełomu lat 60. i 70. oraz tego z końca lat 80. Wszystkie ruchy oburzenia w krajach rozwiniętych, do których należy też Polska, są związane ze światowym kryzysem finansowym. Jest to niby banał, ale warto podkreślić, że (całe szczęście) „oburzeni” mówią o swoich (i naszych) problemach i oczekiwaniach językiem lewicy, a więc definiują ekonomiczny kryzys na ekonomicznej platformie. A to już wcale nie jest takie oczywiste, jak pokazał na przykładzie ofiar polskiej transformacji David Ost w „Klęsce Solidarności”. Cieszy jednak, że w przeważającej mierze te masowe ekspresje niezadowolenia i rozgoryczenia nie dają się zagospodarować populistom szukającym przyczyn etnicznych (np. obarczając winą imigrantów). To jednak wciąż poważne spłaszczenie problemu. Przyczyny kryzysu leżą bowiem także w naszych głowach i w sferze wartości – o czym w jakimś stopniu przypominają konserwatyści, bez szans jednak na dialog z lewicą.
„Okupanci” z Wall Street skupiają się na odpowiedzialności finansjery za kryzys, który wywołała, a także na rosnącej przepaści między 99 proc. społeczeństwa a przeraźliwie bogatym jednym procentem. Są to oczywiście trafne diagnozy, tylko że niezbyt odkrywcze, bo wałkowane od lat, a kilka dni temu wygłoszone w TVP przez Zbigniewa Brzezińskiego, postać w końcu niezbyt rewolucyjną i nie bardzo kontestującą amerykański establishment. Co proponują „okupanci”? W „Gazecie Wyborczej” czytamy, że nawołują, by „nie płacić podatków i nie iść do pracy”, bo system jest zły. I to już niepokoi, bo zaczyna wyglądać na to, że rzeczywiście, diagnoza ekonomiczna jest w porządku, ale skoro język lewicy nie jest wrażliwy na kryzys wartości, to nie postuluje się zmian na tej płaszczyźnie. A jeśli tak, to „oburzeni” coraz bardziej zaczynają jawić się jako zbuntowani aspirujący do klasy próżniaczej. Przyjmując wiele z argumentów Adama Leszczyńskiego publikowanych na łamach „Gazety” i nie robiąc z warszawskich oburzonych „bananowej młodzieży”, trzeba jednak podkreślić, że protestują nie ci, których kryzys zepchnął na margines, ale ci, którym najbardziej rozjechały się oczekiwania i realne możliwości. Młodzi ludzie, którym rządzący wiele obiecywali, którym media i kultura masowa narzuciły style życia, teraz czują się bardzo rozczarowani, że jedno i drugie było oszustwem.
Lekarstwo jest chorobą
Jednak wbrew temu, co pisze Leszczyński, nie chodzi tu tylko o gotowych do ciężkiej pracy ludzi, którym system odbiera możliwość godnego życia. Nasza kultura od pewnego czasu coraz bardziej promuje bowiem postawę samorealizacji nie poprzez pracę, ale poprzez przyjemność. I oto okazuje się, że coraz większe grupy ludzi nie będą w stanie utrzymać poziomu i stylu życia, którego oczekują, wykonując przy tym pracę, na jaką mają ochotę. Bunt przeciwko spekulantom doprowadzającym do ruiny gospodarki narodowe i finansistom, dla których najważniejsza jest roczna premia, jest słuszny. Islandia już dwukrotnie pokazała, że ekonomia nie musi mieć zawsze pierwszeństwa przed społeczeństwem. Niestety, Europa Zachodnia i po części USA (zwłaszcza ten dziwny, niezbyt do niej pasujący twór zwany Nowym Jorkiem) wychowały całe grupy ludzi, których życiowym celem jest dużo zarobić, ale przesadnie się przy tym nie narobić (a jeśli już, to „twórczo”). Powodem kryzysu finansowego, poza chciwością bankierów i korporacji, jest chciwość nasza – przeciętnych klientów tego systemu. To my pośrednio wysłaliśmy fabryki z Finlandii do Bangladeszu, udowadniając, że dla większości konsumentów od praw pracowniczych i praw człowieka ważniejszy jest t-shirt za 3 euro. W naszej kulturze ideałem społecznej pozycji jest nie lekarz, prawnik, ba! – choćby przedsiębiorca. Jest nim rentier, im młodszy, tym lepiej. Taka kultura z założenia zjada własny ogon.
Dlatego obawiam się, że oczekiwania wielu spośród „oburzonych” nie mają szans na spełnienie. Od lat obiektywny fakt odpływu miejsc pracy (tej fizycznej) z Europy do Azji maskuje się hasłem budowy „gospodarki opartej na wiedzy”. Ten mit to zarazem obietnica sukcesu dla wykształconych (to z nich najczęściej rekrutują się „oburzeni”), a także mechanizm deprecjacji pracy fizycznej, który ze zdwojoną siłą obserwowaliśmy w Polsce po 1989. Choć życzę „okupantom” i „oburzonym” jak najlepiej, przy tym poziomie autorefleksji i pozytywnego programu zmian (jeśli on w ogóle istnieje?) nie wróżę sukcesu, jeśli do akcji nie wejdą świadomi problemu politycy i intelektualiści. To oni mogą zmusić oburzonych do zrozumienia, że są zarazem lekarstwem i chorobą, a zmiany świata wymagają też rewizji własnych wartości.
Polski prekariat – klasa w sobie
Dlaczego nie będzie rewolucji w Polsce? Przede wszystkim dlatego, że rozjazd pomiędzy oczekiwaniami i możliwościami wydaje się w Polsce mniejszy – bo oczekiwania są mniejsze. Polski prekariat, ta nowa klasa pracująca współczesnego kapitalizmu, jest raczej klasą w sobie niż dla siebie. Być może wielu współczesnych 25-, 30-latków odziedziczyło po komunie nie tylko mgliste wspomnienia kolejek i kartek, ale też przyzwyczajenie do rzeczywistości dającej się wyrazić hasłem „za mało, by żyć; za dużo, by umrzeć”. Bombardowani już od prawie dekady ponurymi wizjami przyszłości zrobiliśmy z pesymizmu prewencyjnego strategię przetrwania. To oczywiście strategia przystosowania, a nie strategia oporu. Filozofia życia ponura, ale jednak „jakoś to będzie”. Jak słusznie zauważa Wojciech Orliński (http://wo.blox.pl/2011/10/Gdzie-jest-zbuntowana-mlodziez.html), istotne jest nie tylko to, jak jest źle, ale też to, jak źle lub dobrze było. Kiedyś lewica kusiła utopią raju na ziemi, który umiejscowiony był w przyszłości. Dziś zachodnia lewica, niemal jak konserwatyści, z nostalgią spogląda w przeszłość, głównie na lata 60., a młodzi buntują się, bo żyje im się gorzej niż ich rodzicom w tym samym wieku. My takiej nostalgicznej utopii w przeszłości nie mamy, a zazdrościć rodzicom możemy co najwyżej mniej materialistycznej i bardziej uspołecznionej młodości – tylko że tu znowu możemy mieć pretensje raczej do siebie i naszych głów. I dlatego, dobrze to czy źle, nie widzę jakoś tej polskiej rewolucji. Chyba że w wykonaniu urodzonych po 1989 roku, którzy zdają się najbardziej podobni do zachodnioeuropejskich „oburzonych”, co – jak pokazuje raport „Młodzi 2011” – oznacza także jeszcze większe powiązanie ideału samorealizacji z rynkiem i jeszcze mniejszy szacunek dla pracy i „spokojnego życia”, a większy do hedonizmu. Na razie oni też nie trzęsą naszym światem.
* Kacper Szulecki, doktorant na Uniwersytecie w Konstancji. Zajmuje się badaniami nad dysydentami, a także ekologicznymi i pacyfistycznymi ruchami protestu. Członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
** Tekst ukazał się w Temacie Tygodnia "Falstart rewolucji młodych?" Kultury Liberalnej z 18 października 2011. Więcej tekstów- Michała Krasickiego, Ewy Serzysko i Joanny Kusiak- CZYTAJ DALEJ
Inne tematy w dziale Polityka