Po piątkowych manifestacjach mamy do czynienia z ciekawym przetasowaniem. Jeszcze kilka dni wcześniej wyśmiewana w polskim parlamencie „Polska kolorowa” ostrzegała przed epidemią faszyzmu. Prawicowa publicystka pisała o zainfekowaniu polskiego społeczeństwa wyniszczającym wirusem autodestrukcji, czego przejawem mają być rządy PO.
Tymczasem podczas manifestacji w miniony piątek i kolorowi, i narodowcy wyrywali sobie za każdym razem „nasze” ulice, tak samo bezrefleksyjnie trzymali transparenty i ubierali się w lamparcie skóry. W piątek jasne stało się dla mnie, że niepoprawna jest alternatywa zaproponowana przez Magdalenę Środę. W rzeczywistości zamiast Polski otwartej i Polski zamkniętej mamy dwie Polski zamknięte. Do tego odgrodzone od siebie policyjnym kordonem bezpieczeństwa. Ilu Polaków nie miało dokąd pójść w dzień niepodległości? Lub nie chciało nigdzie iść? Ilu utknęło gdzieś pomiędzy? Ja na szczęście zawczasu znalazłam alternatywne przejście przez otwarte podwórka. Gdyby nie to, nie wróciłabym na czas na kolorową – jednak bezpieczniejszą – stronę, zamiast pozostać nie tyle po stronie narodowców, co na ziemi niczyjej, pomiędzy rzucającymi kamienie z jednej strony i krzyczącymi z radości z drugiej.
Tego dnia zmieniałam strony kilkukrotnie: obserwując i przysłuchując się rozmowom. Szczególnie jaskrawy wydaje mi się jeden obrazek: mężczyzna z mieczykiem Chrobrego wpiętym w kołnierz udzielający rady: „proszę zamienić w artykułach z «Gazety Wyborczej» słowo «faszysta» na słowo «żyd», a wtedy okaże się, że druga strona też używa mowy nienawiści”. W jednym miał rację: obie strony używają podobnego języka, równie sprawnie argumentując. Tylko że narodowcy – szczególnie ci radykalni ze swoimi „środkami perswazji” – stoją wizerunkowo na straconej pozycji. Któż z nas „przede wszystkim Europejczyków, dopiero potem Polaków”, jak opisał swoich adwersarzy wspomniany mężczyzna (oczywiście nie mogło być żadnej dyskusji z tym stwierdzeniem), wybierze hasło „Wielka Polska Narodowa” ponad „Polska potężna swoją różnorodnością”? Wobec takiej alternatywy należy przejść na tego dnia triumfującą (choć na co dzień niekoniecznie) stronę Kolorowych.
To, co działo się 11 listopada na warszawskich ulicach – być może prócz parady historycznej, która jednak także została zakłócona – było po prostu smutne. Zmartwiło mnie pobojowisko na placu Konstytucji, ale jeszcze bardziej słyszane w tej scenerii dochodzące z „kolorowej strony” wybuchy radości i okrzyki, że faszyzm nie przeszedł „po naszych ulicach”. Dziwić może radość organizatorów Kolorowej Niepodległej. Bojówkarze nie zostali „zatrzymani” i nie zniknęli z powierzchni ziemi – faszyzm zamiast „nie przejść”, poszedł (już nie w Marszu Niepodległości) po prostu w swoją stronę, paląc i demolując nie tylko nasze, ale i swoje ulice. Wsiadł w mój pociąg i pojechał do domu. Mam nadzieję, że nie do mojego. Ale na pewno do mojego miasta – tzw. narodowcy po udanej zadymie nie znikają, by pojawić się znów wyłącznie 11 listopada. Tak jak uczestnicy Kolorowej Niepodległej – chodzą po ulicach, do szkół i pracują, spotykają się i dyskutują. Łagodniejsza forma zdobyła swój przyczółek na Krakowskim Przedmieściu.
Nikt nie zadał pytania: skąd oni się biorą? Przez cały weekend dużo mówiło się o piątkowych wydarzeniach, nie słyszałam jednak, by ktokolwiek publicznie podał przekonujący mnie sposób na zatrzymanie uwarunkowanego kulturowo (sic!) pochodu radykalno-narodowych nastrojów. Każdy, kto w piątek choć przez chwilę posłuchał uczestników obu manifestacji i czytał relacje obu stron, mógł przekonać się, że takich nastrojów nie zatrzymają ani policja, ani Kolorowa Niepodległa.
* Ewa Serzysko, socjolożka, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.
*** Tekst ukazał się w Kulturze Liberalnej z 15 listopada 2011 r. (nr 149) w ramach Tematu Tygodnia: " 11 listopada. Polskie zderzenei cywilizacji?". Więcej tekstów: Pawła Marczewskiego, Tadeusza Ciecierskiego- CZYTAJ DALEJ
Inne tematy w dziale Polityka