Piotr Smolanski Piotr Smolanski
678
BLOG

Zaufanie czyli co ma Powstanie wspólnego z gospodarką

Piotr Smolanski Piotr Smolanski Gospodarka Obserwuj notkę 1
O zaufaniu i jego roli (jako o rzeczywistej sile sprawczej ludzkiej aktywności ekonomicznej) było już wspomniane w jednej z poprzednich notek. Teraz powiemy sobie o tym więcej. Aby cokolwiek robić, aby wstać rano i iść do pracy, aby kupić obligacje, zrobić zakupy na jeden dzień a nie na miesiąc człowiek musi ufać że jutro będzie mniej więcej takie jak dzisiaj. Może odrobinę gorsze, może odrobinę lepsze, ale generalnie bardzo podobne. Idziemy do pracy pierwszego wierząc ze pieniądze które dostaniemy trzydziestego pierwszego będą coś warte, że będziemy mogli za nie żyć, że ten miesiąc pracy będzie coś wart. Jeśli to zaufanie stracimy (jak dzieje się w czasach upadku państwa bądź totalnego załamania jego gospodarki) po prostu nie pójdziemy do pracy. Zamiast tego po kilku dniach głodowania wyrwiemy sztachetę z płotu i pójdziemy na ulicę - i oby gdzieś tam była kuchnia wojskowa wydająca posiłki.
 
To zaufanie, kanalizujące i organizujące ludzką aktywność występuje w dwóch formach:
- zaufanie do państwa. Oznacza zaufanie zarówno do jego instytucji (policji, armii, rządu, banku centralnego, legalnego pieniądza emitowanego przez państwo) jak i ogółu społeczeństwa, ludzi składających się razem na nasze środowisko. Jest to ogólna wiara że maszyna której trybikiem jesteśmy i która zapewnia nam przetrwanie funkcjonuje mniej lub bardziej poprawnie. O tym zaufaniu pisałem tłumaczac ideę pieniądza fiducjarnego, opartego właśnie o wiarę w państwo i wartość wszystkiego co w ramach tego państwa wytwarzają obywatele.
- zaufanie do drugiego człowieka. To jest już zaufanie bezpośrednie, nie do anonimowego "społeczeństwa", ale do Jana Kowalskiego i Moniki Kowalskiej z którymi robimy interesy. Interesy owe robimy z nimi codziennie, kupując od nich jedzenie w spożywczaku, płacąc im za bilety w kiosku, sprzedając im polisy ubezpieczeniowe w korpie, mówiąc do nich "szefie" na budowie i tak dalej. Ten kontakt człowieka z człowiekiem, ekwiwalentna (lub nie) wymiana usług i wynagrodzenia za usługi jest rzeczywistym działaniem ekonomii, tym pojedynczym trybikiem obracającym się w maszynie.
 
Ziemkiewicz bodaj w "Czasie wrzesczących staruszków" pisze o kryzysie zaufania, o powszechności nieufności, zawiści, wręcz bezinteresownej nienawiści. Nie kusi się jednak (co zrozumiałe, pisze bądź co bądź na inny temat) na głębszą analizę zjawiska i wszystkich niekorzystnych implikacji jego występowania.  
 
Młodych Wykształconych proszę o pominięcie następnego paragrafu.
Wmawia nam sie, przez gazety, przemówienia polityków, filmy, ogół pracy mediów, że kapitalizm jest czymś "wilczym", światem w którym wygrywa ten kto broniąc swojego gardła przegryzie najwięcej innych gardeł. Gra rynkowa to gra o to kto kogo wyroluje, kto kogo okradnie, kto bezczelniej podpieprzy ludziom pieniądze. Potwierdza nam się to kiedy obserwujemy scenę polityczną i celebrycką kraju, gdzie ludzie bezczelnie napychający sobie kabzy z państwowej kasy (czyli z naszych, zapłaconych na policję, armię i służbę zdrowia pieniędzy) stają się nieomal obiektem podziwu. Media celebryckie zachwycają się rodziną doktora Kulczyka, który gigantyczne pieniądze zrobił na "prywatyzacji" TP S.A., jednym z najglośniejszych przewałów, jednej z najbezczelniejszych kradzieży publicznych pieniędzy w historii IIIRP. Jako frajer wyśmiewany jest Jarosław Kaczyński który pomimo wielu lat zajmowania wysokich funkcji w państwie (w tym funkcji premiera) mieszka razem z mamą i ani nie ma pięciu willi ani (jak pewien gajowy) nie dorobił się, mając na utrzymaniu gromadę niepracujących osób, małej floty samochodów.
 
To zastąpienie wzorów pozytywnych negatywnymi, ten barejowski miks każący nam nazywać uczciwość frajerstwem, złodziejstwo zaradnością, brutalne chamstwo "asertywnością" (istnieją specjalne kursy chamstwa, niezmiernie ważnej cechy w polskim świecie korporacyjnym), w końcu zwykły mafijny bandytyzm "biznesem" są trwałym, nieustającym kataklizmem w bezpośredni sposób demoralizującym naród, a w pośredni niszczącym gospodarkę kraju. W Polsce trwa wojna o to kto kogo wyroluje, kto kogo "pokona". Czemu jest to problemem i czemu jest to szkodliwe dla gospodarki? Przecież, jak mówi Adam Smith, konkurencja jest niezwykle istotną siłą progresywną (w rzeczywistym, nie lewackim znaczeniu), tym co destyluje i kanalizuje ludzką aktywność. I ma rację - jest. Tyle że strzelenie sklepikarzowi w głowę (drastyczny przykład ale proszę czytać dalej) żeby zabrać mu kasę nie jest konkurencją i nie jest siłą budującą. 
 
Prawidłowo działająca gospodarka jest grą o sumie dodatniej. Janek wydobył rudę żelaza, Marcin mu za nią zapłacił i wytopił z niej stal, dostał za nią pieniądze od Joanny która z kolei zrobiła z niej nożyczki i sprzedała je Tobie. Na każdym etapie wszyscy zarabiają i w rezultacie z głazu leżącego w ziemi i nieprzydatnego nikomu powstaje końcowy produkt o pewnej wartości. W całym tym łańcuchu, od górnika po ostatecznego konsumenta nie istnieje nikt kto stracił cokolwiek. Wszyscy zyskali. Zawieramy umowy (kupna/sprzedaży) w dobrej wierze, wiedząc że wzajemne oszukiwanie się jest samobójcze i że inni po prostu nie mają powodu nas kiwać. Ale jeśli Marcin płaci za rudę żelazal i dostaje w zamian wagon brudu a Janek po sprzedaniu mu tego wagonu gdzieś zniknął, cały łańcuch się rozrywa. Marcin bankrutuje, aktywność się kończy, nożyczki nie powstaną. Ten rodzaj wzajemnego podejścia, granie nie na zrobienie interesów wespół z drugą osobą ale przeciw drugiej osobie zmienia grę ekonomiczną w grę o sumie zerowej. Paradoksalnie, wynika to z przekonań które wpoił nam marksizm i jednocześnie staje się dokładnie tym co za zło miał i przeciw czemu swoją ideologię stworzył Marks. W grze o sumie zerowej abym ja zarobił 100zł ktoś musi 100zł stracić. Gra o sumie zerowej nie dopuszcza sytuacji w której i ja i ten ktoś zarobimy po 70zł dzisiaj i znowu po 70zł jutro. Muszę zarobić dzisiaj na nim 100zł i ta gnida musi zbankrutować a jutro znajdę innego frajera. Aż mi ich zabraknie.
Z przykładów abstrakcyjnych przejdźmy do realnego. Zaznaczam że to właśnie przykład, nie całość, nawet nie jeden z głównych polskich grzechów. Po prostu coś co znam z autopsji i z doświadczeń znajomych i co pewnie wielu z was rozpozna bez trudu.
 
Zarządzanie przez kryzys.
 
Kochani moi drodzy, firma jest w trudnej sytuacji, jest kryzys. Sytuacja jest naprawdę ciężka i zarząd zdaje sobie z tego sprawę, ale prosimy was abyście przez ten rok zacisnęli zęby i działali dla wspólnego dobra. Niestety nie będzie nas w tym roku stać na podwyżki ale jeżeli wszyscy się sprężymy, jeżeli przejdziemy razem przez te problemy to za rok będzie dobrze i naprawdę o was nie zapomnimy.
Brzmi znajomo? Zaraz zaraz, to jest przecież uczciwe postawienie sprawy. Pracodawca mówi o trudnościach, prosi o zwiększony wysiłek, obiecuje wynagrodzenie po sukcesie. I to byłoby uczciwe, gdyby w tej czy innej formie nie powtarzało się co roku.
Anna pracuje od 08:00 do 20:00-22:00. Ma ze sobą netbooka i to czego nie zdąży zrobić przez 12 godzin w biurze robi w swojej trzynastej i czternastej godzinie pracy tego dnia w domu. Do tego jeszcze "na szybko" podłącza się do swojego komputera biurowego w weekendy. Pracy jest masa i Anna nie nadąża z nią. Powinny tę pracę tak naprawdę wykonywać trzy osoby, ale jest tylko ona i co poradzi? Przecież jeśli wyjdzie z pracy o (jak ma w umowie) 17:00 i oleje nagłą lawinę panicznych i wściekłych telefonów to wszystko się zawali. Nie ma zupełnie nikogo kto mógłby to zrobić za nią. Wakacje? Hahahahahahaha! Ale szef obiecał że jeszcze trochę i firma się odkuje, wezmą kogoś do pomocy, Anna nie będzie musiała tyle pracować.
Pracowałem w tym trybie sam. Jedyna dobra rzecz którą z tego czasu pamiętam to to że wracając o 23 do domu na rolkach miałem całą ulicę dla siebie i nie musiałem jechać zbombardowanym (a przynajmniej tak wyglądającym) chodnikiem skladającym się z samych chybotliwych płyt.
 
W tym trybie pracodawca traktuje pracowników nie jak osoby, nie jak ludzi którym ufa i z którymi robi rzetelne interesy ale jak zasób zużywalny, jak wór węgla. Wrzuca się go do pieca aż nie zostanie w nim nic, potem wór wyrzuca się na śmietnik i kupuje nowy. Człowiek pracujący dwa lata w firmie zarządzanej przez kryzys (a zawsze jest wyjątkowo trudny okres i zawsze, kochani, musimy się przez ten rok szczególnie sprężyć) staje się wypalonym wrakiem. To że siedzi po 12h w pracy staje się coraz mniej ważne, bo przy jego ciągłym zmęczeniu efektywność ma taką jak wypoczęty pracownik przez 5-6h. Zaległości nawarstwiają się, co w krótszym okresie czyni pracę opartą na wyzysku niekonkurencyjną a w dłuższym po prostu droższą i mniej efektywną niż praca oparta na uczciwych stosunkach. Człowiek wypalony w ten sposób w swojej firmie jest jednocześnie człowiekiem po autentycznej traumie. Przez te dwa lata nie rozwinął się, jest obecnie tak umęczony że jego wartość na rynku jest niższa niż była przedtem, dostarcza mniej wartości w gospodarce. To wyrządza tak gigantyczne szkody jak gospodarka rabunkowa na drewnie... bo jest w gruncie rzeczy tym samym. Czemu pracodawcy to robią? Bo za grosz nie ufają pracownikom. Wierzą że jeśli nie ustawią nad pracownikami bata, nie wyciągną z nich przemocą wszystkich soków, to pracownicy będą ich oszukiwać, pozorować pracę, chodzić na lipne L4, okradać firmę, wciągać chyłkiem na stanowiska swoich pozbawionych kwalifikacji znajomków, traktować wspólne przedsięwzięcie jak magazyn do którego włamali się nocą. I... pracodawcy mają rację. Pracownicy właśnie tak się zachowują. Wrogość i oszustwo jest odpowiedzią na wrogość i oszustwo. Chciałoby się dać prostą receptę na złożony problem i powiedzieć że gdyby pracodawca od początku zapewnił normalne warunki pracy, do wykształcenia tej spirali oszustwa by nie doszło. Ale problem jest w tym że do owej nowej pracy przychodzą pracownicy oczekujący już takich stosunków, antycypujący oszustwo i wyzysk i odpowiadający własną przemocą na tę której spodziewają się po pracodawcy w przyszłości. Jeśli nawet sam szef nie wprowadzi takiego systemu to wprowadzą go natychmiast niższej rangi manadżerowie których zatrudni. Inaczej nie potrafią.
 
Choroba, lekarstwa i nadzieja
 
Ziemkiewicz dziwi się dlaczego Polacy za granicą pracują az furczy i dlaczego są tak cenieni. Zapytajcie Anglika o polskich pracowników i niemal zawsze w pierwszych zdaniach padnie zwrot "work ethics", "etyka pracy". Dla mnie oznacza to w sposób oczywisty że ów normalny stan kiedy ufamy innym ludziom i spotykamy się z zaufaniem z ich strony jest stanem którego w rzeczywistości bardzo pragniemy. Kiedy znajdujemy się w środowisku bez innych "polaczków" (tak o sobie nawzajem mówią i myślą Polacy) z ulgą stajemy się produktywnymi członkami zespołów. Nie jesteśmy zniszczeni osobniczo, jesteśmy zniszczeni jako społeczeństwo. To społeczeństwo jako całość a nie każdy z nas z osobna jest zatrute nieufnością, z której dopiero wynika zawiść, nienawiść i "modlitwa Polaka" z Dnia Świra. 
 
Jest to strasznie skomplikowany problem bez łatwego rozwiązania. Proces leczenia narodu zniszczonego przez nazistów i komunistów to coś rozciągniętego na całe pokolenia. Pierwej musimy się dopracować lekarzy, bo nasze obecne elity starają się tylko zniszczyć nas bardziej. Jako naród czy też jako państwo możemy po prostu tego nie doczekać.
 
Częścią rozwiązania (podkreślam - częścią) są wspólne mity, wspólne opowieści, wspólne wzruszenia. To co nas jednoczy, to co na chwilę daje nam zapomnieć o codziennej wojnie. Śmierć Papieża zjednoczyła nas w ten sposób i pozwoliła w stojącym obok płaczącym człowieku dostrzec właśnie człowieka, a nie codziennego wroga którego trzeba wykiwać zanim on nas wykiwa. Katastrofa Smoleńska miała podobny efekt, choć to akurat udało się mediom zniszczyć. Ale proces budowy jednoczących mitów trwa. Mit jak to mit, prawdziwy być nie musi. Większość narodów ma swoje "kłamstwo założycielskie", totalnie zmitologizowany lub zwyczajnie zakłamany kawałek historii i grupkę lewicowych intelektualistów z furią każących za ten mit przepraszać. Mitem który staje sie ostatnio niezwykle silnym jest mit Powstania. Powstanie Warszawskie dla mnie osobiście było zbrodnią popełnioną przez jego dowódców na jego żołnierzach. Uważam że ci dowódcy powinni po prostu wisieć, bez sądu, na strunach od fortepianów. Ale jednocześnie jest czymś co trafia ludzi w serca i pobudza w nich wspólnotę i energię której boją się rządzący i boi się samozwańsza "yntelygencja". Koledzy mówią mi że rocznica Bitwy Warszawskiej jest czymś znacznie godniejszym, że byłby z tego lepszy symbol i czysto racjonalnie mają rację. Ale mity i symbole nie są racjonalne. Trzeba wykorzystywać to co działa, nie to co chciałoby się aby działało. Pewien znajomy kojarzony z prawicą intelektualista szydził ostatnio na facebooku z obchodów Powstania i tego durnego ciemnego ludu który daje się na nie nabierać co, paradoksalnie, ustawiło go na chwilę na tej samej trybunie z której wrzeszczy redaktor Blumsztajn. Ja osobiście tego nastawienia nie pojmuję. Ikony i kotwice widuję w okresach rocznicowych na awatarach ogromnej części znajomych, w tym Młodych Wykształconych z Wielkich Miast. To jest coś co nas łączy i co pozwala choć trochę zbliżyć się do sytuacji w której nienawidząc poglądów innych nie nienawidzimy ich samych. Gdzie Polacy nie zrywają relacji we własnej rodzinie z powodu kłótni przy wigilijnym stole o to kto na kogo głosował. Do sytuacji w której czujemy się jednym narodem, razem i wspólnie odpowiedzialnym za państwo, wiedzącym że i pracodawca i pracownik jest Polakiem takim jak my i że zaufanie wobec niego powinno być naszym nastawieniem normalnym, oferowanym bezwarunkowo na początku a nie ciężko zdobywanym. 
 
To brzmi jak abstrakcyjna filozofia, ale problem jest zupełnie realny. Polski wzrost gospodarczy ostatnich lat jest w dużej mierze kłamstwem. Ogromny strumień pieniędzy trafia do nas z Unii. Ale po pierwsze jest to strumień który właśnie wysycha, po drugie jest to trochę leczenie strychniną, bo za każde 1EUR które tak otrzymujemy kolejne 1EUR musimy pożyczyć. Drugi potężny strumień pieniędzy (kto chce niech poszuka danych Western Union) trafia do Polski od emigrantów. Te pieniądze ratują przed kompletnym bankructwem całe wsie i miasteczka. Ale one też się skończą. Każdy rok w którym Polska nie stwarza im warunków do powrotu jest rokiem w którym ten powrót staje się coraz mniej prawdopodobnym. Te sztuczne, podłączone z zewnątrz kroplówki się skończą i wówczas Polska i Polacy pozostaną z koniecznością cięzkiej pracy, budowy kraju bez liczenia na innych, lecz tylko na samych siebie. Jeśli w tym czasie wciąż będzie w nas ten jad i ta nieufność, taka praca nie może się po prostu powieść.
 
Dobitnym symbolem tego o czym mówię są dla mnie sklepy. Prowadzony przez Indusa albo Pakistańczyka sklep w Londynie ma wystawione na zewnątrz kosze z owocami. Sprzedawca nie widzi tych owoców. Jeśli przejdziesz obok biorąc sobie do ręki pomarańczę nie będzie miał żadnej możliwości dowiedzenia się że właśnie go okradasz. 
Prowadzony w Polsce sklep ma wystawioną na zewnątrz lodówkę z zimnymi napojami. Ta lodówka zamykana jest na zamek magnetyczny, który zwalnia sklepikarz po otrzymaniu pieniędzy, patrząc uważnie co z niej wyjmujesz. Dzień w którym te zamki magnetyczne znikną będzie dla mnie dniem w którym Polacy jako naród wyleczą się z choroby którą wpoiła nam niemiecka i sowiecka okupacja.

Jestem Quellistą, wierzącym w słowo Adama Smitha i chronienie najsłabszych przed skutkami owego słowa. To chyba czyni mnie centrystą. Niech i tak będzie.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka